Amerykanie specjalizują się w kinie sądowym i doprowadzili ten gatunek do perfekcji. Coś teoretycznie statecznego i kameralnego, potrafią pokazać w sposób dynamiczny i pełen rozmachu. Sala sądowa staje się sceną teatralną i boiskiem do zmagań. Mamy grę charakterów i masę emocji w pigułce. W napiętych politycznie realiach współczesnej Ameryki kino przeważnie staje po stronie demokratów, a czasy rządów prezydenta Nixona są jednymi z ulubionych do przeprowadzania ataków. Tu mamy rok 1968, początek prezydentury Nixona. Trwa wojna w Wietnamie. Nowo powołany prokurator generalny wydaje polecenie potraktowania siedmiu przywódców lewicowo-demokratycznej demonstracji antywojennej jako spiskowców, którzy zaatakowali Stany Zjednoczone i zasługują na 10 lat więzienia. Ta sytuacja, podobnie jak sam proces przeszły do historii, a tu podjęto się jej rekonstrukcji (wspierając się archiwalnymi, czarno-białymi filmami). Mamy zatem na ławie oskarżonych czarnoskórego członka Czarnych Panter, który nie ma adwokata (akurat zachorował i trafił do szpitala), dwóch hippisów, którzy przez jakiś czas próbują robić z procesu atrakcyjny dla mediów happening, jowialnego nauczyciela, który jest zagorzałym pacyfistą, młodych demokratów, którzy ze swoim przywódcą (Tomem Haydenem) walczą o lewicowe wartości. Na pewno nie są monolitem, ani spiskowcami. To oni byli też ofiarami zamieszek z udziałem policji oraz Gwardii Narodowej, które wyjątkowo brutalnie rozprawiły się z demonstrującym tłumem. Bohaterami sądowej sceny są także William Kunstler – obrońca oskarżonych, młody prokurator Richard Schultz, który stara się wypełniać polecenia z góry, choć sam się z nimi nie do końca zgadza, a wreszcie (a może przede wszystkim) ekscentryczny i bynajmniej nie sprzyjający oskarżonym sędzia Julius Hoffman.
Trudno wyobrazić sobie jak wiele środków użyto po stronie aparatu państwowego, by skazać „Siódemkę z Chicago”. Ciężko też o zachowanie spokoju oskarżonym i ich obrońcom. Proces – w dużej mierze za sprawą sędziego – przypomina jakieś inkwizycyjne koszmary. W tle oglądamy sceny z demonstracji i narady międzyprocesowe oskarżonych. Nie wszystko i po tej stronie jest „białe”. Haydena faktycznie poniosło, gdy zobaczył, że policja spałowała jego przyjaciela, który wstawił się za czarnoskórym chłopakiem. To po jego krzyku tłum ruszył w stronę sił porządkowych. Hayden jest też wrogo nastawiony do różnych, drobnych manifestacji współoskarżonych na sali sądowej. Denerwuje go też kulturowa rewolucja hippisów, którzy kwiatami, muzyką i wolną miłością spychają na dalszy plan poważne lewicowe hasła. Ale to jego końcowe wystąpienie porusza najbardziej w finałowych scenach. „Proces Siódemki z Chicago” to ważna historia i wciąż aktualna. To obraz wielkiej walki wartości prawicowych i lewicowych. Porządku i wolności, mitu bezpiecznej tradycyjnej przeszłości z mitem postępowych czasów, stosunku do człowieka, którego jedni chcą pilnować, a drudzy wyzwalać. To też ważny przykład wagi wolnych od politycznych wpływów sądów – nie ważne jakich. Chodzi wszak o poznanie prawdy i o jej obiektywną ocenę, a nie o udowodnienie swojej racji. Łatwo dać się ponieść emocjom tego kina, ale warto uważnie je oglądać i analizować. Aaron Sorkin lubi kino polityczne i wie jak je robić, by bić się w tym roku o Oscary.