„Green to Gold” – The Antlers

Transgressive, 2 kwietnia 2021

„Green to Gold” – The Antlers

Znam nowojorski The Antlers od dziesięciu lat i można powiedzieć, że śledzę jego poczynania. Nie wymaga to ode mnie specjalnego wysiłku, bo wydany w kwietniu album „Green to Gold” to dopiero trzecia płyta w tym okresie. Lider The Antlers – Peter Silberman miał kilka lat temu poważne kłopoty ze słuchem przez co musiał zrezygnować z koncertów i zawiesił na kilka lat swój projekt. Wydał co prawda ambientową płytę solową, ale do nowych nagrań z The Antlers zbierał się ładnych kilka lat. Repertuar na „Green to Gold” zaczął tworzyć jeszcze w 2017 roku. Pierwsze sygnały o tym, że powstaje następca „Familiars” (2014) pojawiły się w 2019 roku, gdy zespół został wskrzeszony. Niestety trio pożegnał szybko trębacz i klawiszowiec – Darby Cicci. Wydane pod koniec 2020 roku pierwsze single: „Wheels Roll Home” i „It Is What It Is” zostały nagrane przez Silbermana tylko w towarzystwie perkusisty – Michaela Lemer’a (dawnego kolegę z zespołu zastąpili różni goście, grający na instrumentach dętych). W marcu zespół wypuścił trzeci singiel „Solstice”, a na początku kwietnia cały album. Choć trudno pomylić charakterystyczny głos Silbermana – bliski wokalistom Hot Chip i Perfume Genius, to sama muzyka The Antlers jednak ewoluuje. „Burst Apart” (2011) był pełen ciepłych, klawiszowo-syntezatorowych plam, które czyniły z tej płyty jedną z najładniejszych, najcieplejszych i najintymniejszych pozycji początku drugiej dekady. Z kolei „Familiars” wyróżniało się pięknymi partiami trąbki. Cóż skoro stał za nimi Cicci, który rozstał się z zespołem.

Ta nowa płyta jest pełna delikatnych , spokojnych nagrań. Silberman ostrożniej operuje swoim głosem, a piosenki budowane są na spokojnych partiach gitary i lekko trącanej perkusji. Do tego dochodzą dźwięki wydobywane przez instrumenty smyczkowe, banjo, saksofon, flet, klarnet i francuski rożek. Całość tworzy niezwykle przyjemną całość, której zwyczajnie dobrze się słucha. Jak na twórcę jednej z najsmutniejszych płyt tego wieku (poświęconej szpitalowi i terminalnym przypadkom), Silberman przygotował wręcz pogodny i sympatyczny materiał. Jego urok jest bardziej subtelny, niż dwóch poprzednich albumów, ale dawno nie słyszałem muzyki tak nieinwazyjnej i przyjaznej w odbiorze. Od instrumentalnego wstępu (Strawflower), po takież, finałowe „Equinox” ta płyta płynie sobie w jakimś pogrążonym w marzeniach świecie. Warto dać jej zaistnieć gdzieś w tle, nie nastawiając się na popowe ideały. Ta płyta wciąż się rodzi i nabiera kształtu. Choć nie przebija swoich poprzedniczek, to śmiało obok nich stanie, czekając na chwile, w których okaże się nieoceniona w kreowaniu nastroju, choćby tylko w oddali.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×