„Ma Rainey: Matka Bluesa” – reż. George C. Wolfe

USA, 25 listopada 2020

„Ma Rainey: Matka Bluesa” – reż. George C. Wolfe

Sztuka Augusta Wilsona, pod identycznym tytułem, jest podstawą scenariusza filmowego i to już sporo mówi o tym, czego można się spodziewać oglądając dzieło w reżyserii Georga C. Wolfe’a. To przede wszystkim pokaz gry charakterów, zamkniętych w studiu nagraniowym. Jest rok 1927. Czarnoskóra wokalistka Ma Rainey przybywa do Chicago ze swoim zespołem zarejestrować kilka nagrań na płytę. Muzyka dla czarnej społeczności to już w tamtym momencie nie tylko rozrywka ale przede wszystkim wyraz ich rosnącego znaczenia w amerykańskim społeczeństwie, szansa na uznanie i finansowy sukces. Czarni są artystami, twórcami i gwiazdami. Biali prowadzą biznes muzyczny, studia nagraniowe i są managerami. Ale to nie opozycja talentu i pieniędzy jest osią tej historii. Nawet nie podziały rasowe są tu głównym problemem, choć oczywiście odgrywają ważną rolę. Ten kameralny dramat rozgrywa się głównie pomiędzy czarnoskórymi bohaterami. Ma Rainey dobrze zna swoją wartość i twardo stawia na swoim. Obiecała siostrzeńcowi, że nagra zapowiedź do płyty i wiele szelakowych krążków wyląduje w koszu, zanim nieśmiały, jąkający się młodzieniec wypowie płynnie swoją krótką kwestię. Nagrania nie ruszą póki artystka nie dostanie swojej schłodzonej Coca coli. Aranżacje mają być też takie jak chce Matka Bluesa, a nie biali spece od muzyki. Towarzysząca artystce młoda, zalotna dziewczyna ma adorować Ma Rainey, a nie trębacza z zespołu. Reszta muzyków musi się słuchać, bo to Matka Bluesa o wszystkim decyduje. Jej postać jest bardzo mocno zarysowana (Viola Davis dostała za tę rolę nominację do Oscara). Wiecznie spocona, rozdrażniona, z rozmazanym makijażem, kłótliwa. Nie reprezentuje czarnej społeczności. Gra wyłącznie pod siebie. Ustawia białych biznesmenów, przypominając im wciąż kto jest gwiazdą i kto przynosi pieniądze.

O swoją pozycję zabiega również młody trębacz Levee (ostatnia rola Chadwicka Bosemana, również z nominacją do Oscara). On także ma talent, pisze piosenki, czuje muzykę, jego pomysły podobają się białym producentom. Chce założyć własny zespół i zostać kolejną gwiazdą. Chce zdobyć dziewczynę z ekipy i z dużą wprawą ją bałamuci, pomimo, że „Szefowa” pilnuje jej jak oka w głowie. Levee ma też za sobą historię rodzinnego dramatu, którego sprawcami byli biali i on też – tak jak Ma Rainey chce się na nich po swojemu odegrać. Pozostali muzycy starają się robić swoje, choć w imię własnych interesów i skromnych ambicji stają raz po stronie Ma, a raz przeciw niej. Napięć jest wiele – nawet w kwestii wynagrodzenia, bo czarnym muzykom trudno jest zrealizować czeki i wolą gotówkę. W Levee’m narasta frustracja, gdy przegrywa rywalizację z Ma Rainey, a biali mają mu do zaoferowania jedynie „ochłapy”. To nie jest film muzyczny, choć ta oczywiście wybrzmiewa (jej autorem jest znany choćby ze współpracy ze Stingiem Branford Marsalis). To dramat zbudowany na walce o swoją dumę, ambicję i możliwość rozwijania talentu. W Ameryce 1927 roku brama do sławy była dla czarnoskórych jedynie ciasną furtką, i bywało, że w tłoku do niej sami wzajemnie się eliminowali. Tu w symboliczny sposób obserwujemy tę walkę na niewielkiej, źle wentylowanej, zamkniętej powierzchni, a muzyka jest tylko niewielkim łykiem świeżego powietrza.    

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×