Drugą płytę Tomahawk – „Mit Gas” uważam za jedną z najlepszych w całym dorobku Mike’a Pattona. Ale to też do teraz była jedyna pozycja Tomahawk w moich zbiorach. Przez 20 lat działalności ta supergrupa złożona obecnie z członków Faith No More, Helmet, Battles, Mr. Bungle i The Jesus Lizard nagrała pięć płyt, które były generalnie odskocznią od Pattonowych szaleństw na rzecz bardziej tradycyjnego, ciężkiego rocka. Tegoroczny album „Tonic Immobility” ucieszy pewnie nie tylko tych, którzy śledzą karierę supergrupy, ale też dawnych fanów Faith No More. Ta mocna siłą rzeczy muzyka, zawiera kilka lżejszych, czasem wręcz żartobliwych fragmentów, z których FNM słynęło. Patton jako wokalista częściej tu śpiewa, niż popisuje się swoją głosową fantazją. Choć mimo wszystko śpiewa jak trzech wokalistów razem wziętych. Od strony kompozycyjnej nad materiałem pracowali przede wszystkim Denison, Stanier i Dunn. Swój wkład miał też gitarzysta Paul Allen z angielskiej psychodelicznej grupy The Heads, który zagrał tu niemal w każdym kawałku (czasem również na perkusji, czy syntezatorze). Mike dopiero w covidowych czasach znalazł chwilę, by dopisać swoje partie i je nagrać. Stąd materiał jest stosunkowo spójny – zwłaszcza, gdy słucha się trzech singlowych nagrań: „Business Casual”, „Predators And Scavengers” i „Dog Eat Dog”. To klasycznie ciężkie, ostro cięte i zasadniczo mocne numery. I takie tu generalnie dominują.
Obok hard-core’owego niemal „Valentine Shine”, jest utrzymany w duchu The Jesus Lizard „Predators And Scavengers”, tudzież Sabbath’owy „Dog Eat Dog”. Ale są też kawałki utrzymane w duchu FNM, czy puszczającego oko do słuchacza Mr. Bungle. Pierwszy raz Tomahawk łagodnieje w skradającym się „Doomsday Fatigue”, a w pełni zaskakuje reggae’owym „Recoil”. Generalnie końcówka płyty – pomijając singlowy „Dog Eat Dog” – oferuje pomysły bliższe rockowej alternatywie, niż metalowo-hard core’owym kategoriom. Do coverowych ballad Faith No More nawiązuje przyjemnie „Sidewinder”. Jednak nawet te spokojniejsze fragmenty przerywane są ostrzejszymi tąpnięciami. „Tonic Immobility” jest niezłą płytą, ma dobre numery, ale ani razu nie porywa. Wszystko tu sprawnie zagrane, ciekawie zaśpiewane, dobrze wyprodukowane, ale jak to często z supergrupami bywa, suma kompromisów, stylów i ambicji, stępia nieco siłę rażenia.