Zanim kupiłem tę płytę przeczytałem jej jedną bardzo pochlebną recenzję i jedną skrajnie niepochlebną. Na portalu Allmusic „Burn” uzyskał oceną 4/5 co sytuuje płytę w gronie trzech najwyżej ocenianych albumów podpisanych nazwiskiem Lisy Gerrard. Ukochaną przez wszystkich fanów 4AD i Dead Can Dance wokalistkę znałem dotąd z jej debiutanckiej płyty „Mirror Pool” wydanej jeszcze w latach 90. i z muzyki do „Gladiatora”. „Mirror Pool” sprzedałem na Allegro, a do „Gladiatora” nie wracam. Mogłem zatem mieć obawy, że najnowszy album Lisy, nagrany z Julesem Maxwellem i niejakim James’em Chapmanem będzie tylko moim konsumenckim kaprysem, chęcią zaspokojenia ciekawości w oczekiwaniu na ewentualny kolejny album Dead Can Dance. To co mnie zainteresowało w recenzjach „Burn”, to zestawienie głosu Lisy z bardziej popularnymi brzmieniami, a w każdym razie zdecydowanie mniej podniosłymi, do których przywykliśmy. Pomyślałem, że to byłoby ciekawe, gdyby wokal Lisy Gerrard skrzyżować z kompozycjami w stylu Jean-Michel Jarre’a albo jakimiś wręcz synth-popowymi kawałkami. Przecież głos Elisabeth Frazer na płycie Massive Attack był rewelacją. No ale teraz już wiem, że „Burn” to żaden przełom w karierze artystki.
Płyta zaczyna się wzniośle i dostojnie. „Heleali” rozwija się powoli i statecznie, po wręcz dramatyczny finał. Ciekawiej przedstawia się drugi na płycie „Noyalain”, w którym syntezatory tworzą z głosem Lisy całkiem zgrabny, właściwie przebojowy kawałek (faktem jest, z ukazał się na pierwszym singlu). Kolejna kompozycja (także singlowa „Deshta”) to ukłon w stronę bardziej etnicznych, a mniej posępnych pomysłów Dead Can Dance. No ale Jules Maxwell to nie tylko twórca muzyki teatralnej, ale też członek koncertowego składu DCD od dobrych kilku lat. Wraz z Chapmanem zastępują swoimi elektronicznymi instrumentami całą orkiestrę, co może nie zachwyca, ale też daje się zaakceptować. W „Orion” głos Lisy jest szczególnie przejmujący, a muzyka tworzy mocno ilustracyjne ścieżki. Może to odrobiną kiczowate w swojej elektronicznej postaci, ale cała płyta ma właściwie takie zapędy. Maxwell i Chapman (znany też z MAPS) nie wyszli poza swoje wyobrażenie Lisy Gerrard i zrobili wszystko, by muzyka jej towarzysząca była wzniosła, piękna i przestrzenna. Nawet tytuły są jak ze świata Elfów, czy innego ludu rodem z fantasy (choć mają angielskie odpowiedniki). Trzeba tego słuchać z uwagą i na dobrym sprzęcie, by poczuć moc i niezwykłość kolejnych kompozycji. Trochę tu za dużo magii i elektronicznych iluzji, ale pewnie głównie miłośnicy takich efektów i nastroju sięgną po tę płytę.