Debiutancka płyta angielskiej grupy Squid znalazła się na szczycie listy bestsellerów największej w Polsce niezależnej firmy dystrybucyjnej. Co sprawiło, że ten młody zespół zbiera świetne opinie nie tylko w rodzimej Anglii, ale też zaintrygował słuchaczy nad Wisłą? Na pewno ciekawe jest już to, że główny wokalista – Ollie Judge – jest też równocześnie perkusistą (niczym Phil Collins w Genesis). Ale poza tym mamy w składzie muzyka, który łączy perkusję i smyczki oraz innego, którzy dzieli obowiązki basisty i trębacza. Squid tworzy w sumie pięciu muzyków, a ich muzyka na pierwszy kontakt może kojarzyć się z dokonaniami Modest Mouse (ten wokal!). Wsłuchując się jednak uważnie w zawartość „Bright Green Field” można znaleźć mentalne pokrewieństwa z Black Midi. Łączy ich skłonność do zagęszczania kompozycji i nabudowywania ich do art-rockowych rozmiarów.
Singlowy „Narrator” to prawie 10-minutowy potwór z bardzo ekspresyjnymi wokalizami – zwłaszcza gościnnie udzielającej się tu Marthy Skye Murphy. Równie eksperymentalne elementy – choć tym razem w warstwie instrumentalnej – oferuje w swoim rozwinięciu blisko 7-minutowy „Boy Racers”. W singlowym „Padding” dostajemy skrzyżowanie wczesnego dEUS’a z Sonic Youth i LCD Soundsystem. „Documentary Filmmaker” łączy monodeklamację w duchu The Fall z podchodami na instrumenty dęte. Utwór ten w końcówce mocno się wycisza, jakby muzycy postanowili dać odpocząć słuchaczom po absorbującej pierwszej części płyty. „2010” to znów ukłon w stronę dEUS’a, ale i King Crimson, a z kolei instrumentalny „The Flyover” – to podobnie jak otwierające „Resolution Square” tylko ekscentryczne wprowadzenie do kolejnego nagrania – w tym przypadku dynamicznego i pełnego pasji „Peel St.”. Kończący album „Pamphlets” to kolejna długa kompozycja (też wybrana do promocji), w której dużo się dzieje. Wiele w niej emocji – rozdarcia, tęsknoty, smutku i gniewu. To swoją drogą bardzo udane i niejako „firmowe” zwieńczenie płyty. Debiut Squid ukazuje się w znanej z eksperymentalnej elektroniki wytwórni Warp. Trochę to zaskakujące, jednak ta sama oficyna wydawała już pod swoimi skrzydłami gitarowe Maximo Park, czy Gravenhurst. „Bright Green Field” to kolejny debiut pokazujący, że młodzi ludzie tęsknią za czasami, gdy muzyka czegoś od nas wymagała. Gdy wszystko wokół ma być z założenia coraz łatwiejsze i „przyjaźniejsze w użytkowaniu”, oni chcą czegoś dokładnie innego. Bo czyż skłonność do wygody nie jest naszą cywilizacyjną zgubą?