Nie rozumiem dlaczego The Avalanches nie interesuje polskich dystrybutorów. Trzecia płyta Australijczyków wciąż nie jest obecna w krajowych katalogach pomimo, że ukazała się w połowie grudnia i zebrała b. dobre recenzje. Dwie pierwsze płyty zespołu są do kupienia – przypomnijmy, że debiut „Since I Left You” z początku wieku uchodzi za pozycję kanoniczną i kultową dla wielu kręgów (właśnie ma się ukazać jego reedycja na spóźnione XX-lecie). Łączenie muzyki popowej, tanecznej i psychodelicznej to znak rozpoznawczy The Avalanches. Korzystanie z zaskakujących sampli także. Na debiucie mieliśmy chociażby Boney’M, a na najnowszej płycie The Alan Parsons Project i Pat Metheny Group. Z kolei lista gość i współpracowników mogłaby stworzyć line’up do rewelacyjnego festiwalu. Kogo tu mamy? Perry Farrell zakochany ostatnio w barwnej, wielogatunkowej muzyce. Karen O, która poza Yeah Yeah Yeah’s nagrywa też przyjemne, pastelowa płyty. MGMT, który sam z siebie miesza gatunki w podobnym do Australijczyków klimacie. Neurotyczny Jamie xx, który czuje klimaty The Avalanches zwłaszcza na swoich solowych płytach. Johnny Marr, który po latach chwały z The Smiths miał epizod w electro-popowym Electronic. Mick Jones – historia The Clash, ale w tym przypadku bardziej Big Audio Dynamite. Blood Orange, czyli gwiazdy electro-soul-popu. Tricky, który wciąż pilnuje swojej pozycji w mrocznym trip-hopie. Odrodzona po latach Neneh Cherry. Poza tym Kurt Vile, Leon Bridges, Cornelius, Sampa The Great, Ternence Trent D’Arby i paru innych.
Różne historie, różne epoki i style. Wszystkie te gwiazdy wpasowują się dyskretnie w szalony koktajl dźwiękowy i rytmiczny. Bez wczytania się w opisy nagrań trudno poczuć wpływ gwiazd na muzykę The Avalanches. To trochę jak w przypadku Tarantino, że wszyscy chcieli u niego grać, a on i tak robił dokładnie to, co sobie zamierzył i na co miał ochotę. Pod względem atrakcyjności zabawowej „We Will Always Love You” to najlepsza płyta zespołu. Słucha się tego jak świetnie przygotowanego setu klubowego. Stare miesza się z nowym. Lata dyskotekowych fantazji z lat 70. z aktualnymi rapowymi nawijkami i przetworzonymi elektronicznie wokalami. Szalenie trudno objąć tę płytę wnikliwą analizą, bo tych 25 numerów wciąga i oczarowuje, zabierając w krainę wyluzowanych marzeń. Jednocześnie pierwiastek taneczny jest tu jak najbardziej żywy. Co chwila zaskakuje nas też jakiś motyw, jakby skądś znany, choć nie do końca wiemy skąd. Całość ułożona w kosmiczną historię miłosną sprawia prawdziwą frajdę w obcowaniu. Nie brak tu świetnych singli, ale właściwie większość kawałków nadaje się do słuchania z przyjemnością w osobnym ujęciu, ale też szkoda ich trochę wyjmować z tej wspaniałej układanki muzycznej. Zdecydowanie zachęcam do poszukania tej płyty. Będzie cieszyć i pewnie nigdy się nie zestarzeje.