Trwający w dniach 24-27 czerwca festiwal „Inne Brzmienia” stanął na wysokości zadania i pomimo covidowych restrykcji przygotował jak zwykle intrygujący i niebanalny line-up. Każdego dnia, za darmo można było wysłuchać artystów znanych lub przynajmniej godnych uwagi. Najmocniejszym punktem z zagranicznej oferty wydawał się piątkowy występ niemieckiego Mouse On Mars, którzy wydali w tym roku b. udany nowy album. Z kolei największą krajową gwiazdą był Muniek Staszczyk, który zagrał akustycznie ze swoim zespołem w niedzielę. A jednak wejściówki najszybciej rozeszły się na sobotę i to tego dnia postanowiłem wziąć udział w wydarzeniu. Po pierwsze – tego dnia grali krajanie z Colors, po drugie chciałem zobaczyć rewelację sezonu – WaluśKraksaKryzys, po trzecie ciekaw byłem jak na żywo wypadnie prezentacja „Black Mental” Spiętego, a po czwarte większy sentyment niż do Mouse On Mars czułem do berlińskiego duetu Tarwater, który zmykał program 26 czerwca.
Colors
Colors to nowy skład puławsko-otwocki, w którym grają m.in. Grzegorz Napora (gitara) znany z The Feral Trees, Hidden World i Dom Zły oraz Dawid Ryski (perkusja) – niegdyś Black Tapes, również Hidden World, a zasadniczo projektant okładek płyt, plakatów i innych wydawnictw dla szeregu zespołów – skład uzupełniają Daniel Prasuła (gitara, wokal) oraz Tomek Szewczyk (bas). Nie znałem muzyki Colors, choć ich debiutancka płyta ukazała się w barwach Anteny Krzyku już 9 kwietnia. Zasadniczo spodziewałem się dość mocnego grania w duchu h/c. Zaczęli koncert faktycznie głośno, ale od razu gdy wszedł wokal Daniela poczułem miłe zeskoczenie, że chodzi tu raczej o melodyjne śpiewanie, niż o groźne zdzieranie gardła w przypływie nadmiaru testosteronu. Poza tym prowadzenie koncertu było przyjazne i rozluźniająco wakacyjne. Pomimo, że publika siedziała spokojnie na leżaczkach (za wyjątkiem jednego, barwnego fana), a zespół chciałby więcej oznak poczucia energii płynącej ze sceny, to wokalista nie robił z tego problemu. Zaznaczał nawet, które kawałki są dobre do siedzenia, choć niewątpliwie przy takim „Remedy” można byłoby się śmiało wyszaleć. Muzyka Colors ma w sobie sporo z ducha płyt Boba Moulda – zarówno tych z czasów Husker Du, jak i Sugar. Czasem brzmi nieco jak Foo Fighters, gdyby zespół Davida Grohla miał więcej talentu do pisania dobrych melodii. Repertuar kwartetu jest na razie skromny (na płycie znalazło się 8 piosenek trwających niewiele ponad pół godziny), tym samym wywołani na bis musieli zagrać jakąś powtórkę (zdecydowali się na adekwatny do pory roku numer „Summer”). Zostawili po sobie dobre wrażenie i sporo sprzedanych płyt na własnym stoisku z tzw. „merchem” przy scenie.
Oranżada
Oranżada wskoczyła do programu w ostatniej chwili w zastępstwie anonsowanych wcześniej gości z Sherpa The Tiger. Kojarzyłem ten otwocki zespół z kawałka umieszczonego na składance „Lampy” i płyty do festiwalowej gry planszowej na wzór „Eurobiznesu”. Pamiętałem też o płycie „Samsara”, ale generalnie był to dla mnie pierwszy poważny kontakt z muzyką grupy. Kwartet miło mnie zaskoczył. Zagrał set oparty na utworach śpiewanych po polsku i angielsku – czasem nawet na trzy głosy. Tradycyjne instrumentarium perkusja, gitara, bas uzupełniały organy, bębenki, fujarki i trudne do nazwania instrumenty „jakby ludowe”. Oranżada określa swój styl muzyczny jako „psychodelicje” i faktycznie ich wersja transowych podróży służy głównie przyjemności. Ten koncert poruszył publiczność do pierwszych pląsów przed sceną. Jeszcze nieśmiałych, ale w niektórych przypadkach dość egzotycznych. Zespół wybierał się momentami do krainy szeroko pojętego rock’n’rolla, choć bardziej w zakresie dynamiki niż elementów tanecznych. Momentami kłaniał się krautrock, częściej psychodelia z lat 60. Moje skojarzenia biegły w kierunku Ewy Braun – zwłaszcza, że poetyka tekstów jest nieco podobna. Grupa nie zagrała bisów tylko dlatego, że odrobinę przekroczyła swój czas. Niemniej moje wrażenia były znów pozytywne i poczułem się zawstydzony, że tyle czasu i płyt przepuściłem bez znajomości o Oranżadą.
WaluśKraksaKryzys
Po tych przyjemnych emocjonalnie doznaniach przyszło mi opuścić komfort leżakowania, gdyż koncert kolejnego wykonawcy zesłał przed scenę regularny tłumek, który zasłonił cały skład koncertowy WaluśKraksaKryzys. Można odnieść wrażenie, że rodzi się nowa polska gwiazda, bo jak dało się słyszeć w paru miejscach, to właśnie na niego wybrało się wielu festiwalowiczów. WaluśKraksaKryzys tworzy na scenie pięciu (a nie trzech jak na płycie) młodzieńców wystylizowanych na wzór ambitny ale podmiejski. Ich wiarygodność jest jednak stuprocentowa. Teksty, ruch sceniczny, gadki, wąsy – to wszystko tworzy integralną jedność. Zaczęli rockowo i hałaśliwie. Trochę za głośno jak na trzy gitary razem. Słowa nie zawsze wybrzmiewały, ale ludzie już je przecież znali. Po dość szybkim otwarciu lider podzielił się refleksją, że trzeba przystopować, bo ostatnio się zapędzili i zabrakło im poweru na koniec występu. Mało tego – zapowiedział, że w pewnym momencie kolejnej piosenki się „pomodli” bo to dla niego bardzo osobisty numer. Potem wrócił jednak do rock’n’rollowej frazy, zapytując o temat „marihuana friendly” i zapraszając na spotkanie osoby, które mogłyby go poratować w potrzebie. Chciał też przehandlować swoje Volvo rocznik 2006, bo zgodnie z tym o czym śpiewa na ostatniej płycie, przeprowadzka ze Skały do Krakowa i Warszawy sporo go kosztuje i ciągle brak mu kasy. Kawałki z „Ataku” świetnie sprawdzały się na żywo. Te spokojniejsze, z lekko bluesowym zacięciem ruszały dziewczyny – zwłaszcza, że są w dużej mierze o miłości i uczuciach. Te mocne, nabierały dodatkowej energii w efekcie skumulowanych starań wszystkich gitarzystów. Lider dla wytłumaczenia swojej kondycji wokalnej (która nie była jakaś zła) wspomniał o swoich problemach zdrowotnych. Tabletki na gardło nieco mu ostatnio pomogły, ale wywołały ból brzucha. Gdy przed kolejnym koncertem zapobiegawczo dorzucił też tabletki na ból brzucha, to rozbolał go ząb. Niełatwe jest życie artysty. Set zakończył świetnie zagrany utwór tytułowy z debiutanckiej płyty „Miły młody człowiek”. Ale świetnie wypadły też wcześniej „Uśmiech Chelsea”, czy rozbudowany „Atak” Przebój napisany z Błażejem i Iwoną Król także zabrzmiał, opatrzony komentarzem nawiązującym do wsparcia kariery przez bardziej doświadczonego kolegę. Ludzie skakali, tańczyli, krzyczeli lub śpiewali. To był na pewno najbardziej żywiołowy występ sobotniej części festiwalu i moment, w którym można było poczuć, że uczestniczy się w tworzeniu nowej scenicznej legendy.
Spięty
Właściwie to Spięty – lider Lao Che był headlinerem tego dnia, ale od razu powiem, że nie przebił WaluśKraksaKryzys. Bo i chyba nie mógł. Nowy album, choć naprawdę dobry, nie jest koncertowym kilerem. Nie ma tanecznych ciągów, ani stadionowych refrenów. Urzeka pomysłami rytmicznymi i tekstami, ale przebojami nie błyszczy. To był pierwszy koncert promujący „Black Mental”, może trochę na przetarcie? Gdzieś po drodze nastąpiła korekta ustawienia klawiszy. Na scenie zainstalowało się czterech muzyków – oprócz Huberta Dobaczewskiego – dwóch klawiszowców i perkusista (jeden z klawiszowców sięgał też po bas). Spięty szukał chyba trochę narracji całego setu, który nieco falował w odbiorze. Zaczęło się tak jak na płycie i zdaje się, że do „Trybuny Małpoludu” szło wszystko w takim właśnie porządku. Potem Spięty sięgnął po gitarę i przypomniał kawałek z debiutanckiego albumu „Antyszanty” (chyba „Opuszczone porty”, ale generalnie nie znam tej płyty). Bardzo dobrze wypadły „Zwiezda Śmierci” i zagrany na koniec, rozbudowany transowo „Kopciuszko”. Serca widzów podbił najbardziej zagrany na bis mix oparty na kawałku „Clint Eastwood” z repertuaru Gorillaz. Publiczność nie chciała puścić Spiętego ze sceny, ale chyba po trosze też dlatego, że większość nie znała Tarwatera, który miał wystąpić na zakończenie tego dnia.
Tarwater
Występ Berlińczyków zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem wynikającym z nieco przeciągniętego line-up’u. Było już po północy gdy duet: Bernd Jestram i Ronald Lippok przywitali się instrumentalnym intro i swoją wersją „dobry wieczór”. Zespół działający od połowy lat 90. najlepsze lata popularności ma już za sobą. Hasło post-rock rusza już niewielu i Niemcy wyciągnęli z tego słuszne wnioski, opierając koncert na piosenkach utrzymanych w romantycznym, elektroniczno-trip-hopowym materiale. To była b. dobra propozycja na ten moment festiwalu. Publiczność już się wyszalała, siły nieco opadły, a panowie Jestram i Lippok spokojnie stojąc za swoimi klawiaturami nikogo do niczego nie zmuszali. Jestram sięgał czasem po gitarę. Lippok śpiewał i rzucał pojedyncze słowa podziękowań. Publiczność zgromadzona przed sceną trochę topniała, a doświadczony duet nie bardzo mógł na to zareagować. Ich piosenki są melodyjne, dość rytmiczne, ale na pewno za mało znane. W klasie elektronicznego romantyzmu, łączenia awangardy z poezją, jak to zostało zaanonsowane prześcignął ich na niemieckiej scenie The Notwist, ale Tarwater to wciąż solidna marka. Cóż kiedy ani sięganie po cover Minimal Compact „Babylonian Tower” (no bo kto pamięta jeszcze ten zespół), ani po kawałki z najbardziej cenionego albumu „Silur” jak „Ford”, czy singlowy przebój – „Watersample” nie mogły wyzwolić większego entuzjazmu. Zagrany na bis „Seven Ways To Fake A Perfect Skin” z płyty „Animals, Suns & Atoms” był takim wzajemnie eleganckim gestem akceptacji. Grupa dobrze zabrzmiała, wybrała dobre piosenki, na pewno dla paru osób mogła być nawet odkryciem. Dla mnie koncert był przede wszystkim sympatycznym wspomnieniem i okazją do dokupienia jakiejś płyty na pamiątkę.