„Kazimiernikejszyn” – jeden dzień

Kazimierz Dolny – kamieniołom, 15 lipca 2021

„Kazimiernikejszyn” – jeden dzień

Prognozy pogody były przykre. Pierwszy dzień koncertów miał spłynąć deszczem w świetle błyskawic. I faktycznie, popołudnie po upalnych godzinach zrobiło się chmurne, deszcz zaczął kropić, a ostatni prom z Janowca płynął zaledwie w połowie obciążony. Martwiliśmy się o parking, bo wiadomo – Kazimierz. Tymczasem wypogodziło się bardzo przyjemnie, samochód było gdzie zostawić, kolejki po opaski właściwie nie było, a gastronomia od samej bramy oferowała mega-zapiekanki, wegetariańskie pasty, indonezyjskie przysmaki, kuchnię żydowską, gofry, lemoniady, napoje jabłkowe i piwo Perła. Ludzie rozsiedli się na zboczu naprzeciw sceny, zlokalizowanej pod ścianą kamieniołomu – inaczej, niż na słynnym wydarzeniu sprzed dokładnie 26 lat. Gdy na scenę wyszedł, zapowiedziany przez Paprodziada Król, odnaleziony w kontekście kazimierskiego zamku, pod sceną było przestronnie. Dopiero w połowie koncertu, gdy spojrzałem za siebie, wolna przestrzeń została elegancko wypełniona. Żadnych maseczek, żadnego dystansu, pełne zaufanie i hasłowy – w przypadku całego „Kazimiernikejszyn” – „brak spinki”.

KRÓL

Król zawitał w odsłonie tradycyjnie lekko obciachowej, a zarazem stylowej, z zaczesanymi do tyłu i ufarbowanymi na żółto włosami. Miał też świecący łańcuch i bluzkę w stylu wschodnim z tygrysem na przedzie. Generalnie rosyjsko się prezentował. Oprócz Iwony towarzyszył mu trzyosobowy zespół – perkusja, bas i saksofon (w kobiecym wydaniu). To był pierwszy występ dla publiczności od czasu wybuchu pandemii. Pełen scenicznej ekspresji, umizgów i tekstów zalotnych (np. gdyby Iwona pozwoliła, Błażej chętnie zaprosiłby publiczność do domu). Gdy sięgnął po gitarę akustyczną i spróbował solowego występu, który szybko przerwał, wytłumaczył się, że dostał dychę za takie show, ale obiecał, że do niego nie wróci. Król potrafi być z publicznością. Jest w tym zarazem absolutnie wyjątkowy. Bez prostych zawołań i tradycyjnych komentarzy. A muzycznie? No cóż, rewelacja. Instrumenty absolutnie słuchają się muzyków, a nagłośnienie nie zawodziło ani na chwilę. Im bardziej znane kompozycje, tym większa fantazja wykonawcza. Król ustawiał czasem wykonanie pod styl reggae, albo funk. Repertuar został oparty oczywiście na „Dzień dobry”. Szybko wybrzmiał singlowy „Tak jak ty”, nieco później „Nic do powiedzenia”. Artysta wybrał też z ostatniej płyty: „Zbyt dobrze ci idzie”, „Na zachodzie bez zmian”, „Przytulę pulsującą twarz”, „Teraz możemy już”, „Taki piękny unik”, „Nie będzie dziś happy endu” – i pewnie coś jeszcze, tylko zapomniałem. Nie zabrakło nieco wcześniejszych hitów „Całą ciszę/Pokój nocny” i „Te smaki i zapachy”. Zabrzmiał też „Pierwszy i ostatni” z „Nieumiarkowania”. Generalnie ostatnia płyta dobrze się broni w koncertowej wersji. Król doskonale interpretuje swoje teksty, wydobywając z nich elementy perwersji, szaleństwa i łamania zasad bycia grzecznym. Te odgłosy i grymasy wskazujące na używanie lub pociąg do. To się świetnie wszystko klei na scenie. Te ruchy, spojrzenia, figury rytmiczne. Błażej nabrał pewności siebie i z ekscentrycznego artysty dla nielicznych, stał się gwiazdą i festiwalowym wyjadaczem. Stąd pewnie nie wykonał swojego najbardziej lirycznego przeboju, którym błysnął na Openerze w 2018 roku „Z Tobą/Do domu”. Za bardzo się cieszył z występu, z nowej energii i swobodnego wieczoru.

MROZU

Mrozu to nie moja bajka. Właściwie początek jego występu spędziłem w strefie gastronomicznej. Ale już tam zauważyłem, że publiczność, której wciąż przybywało na festiwalu, nuci sobie lecące w tle piosenki, buja się w kolejkach po piwo i uśmiecha w pogodnym klimacie. Mrozu wystąpił z dużym składem, w stylu „Blues Brothers” i taką też muzykę zaproponował. Mieszał bluesa z rock’n’rollem i okraszał to dęciakami. Zagrał rozpoznawalne hity: „Jak nie my to kto”, „Nic do stracenia”, a nawet nową wersję „Miliony monet” z debiutu sprzed 12 lat. Wykonał też jeden premierowy utwór. Mnie zapadł w pamięć „Pablo E” z ostatniej jak dotąd płyty „Aura” (2019). Ludzie tańczyli i generalnie żywiołowo reagowali na wszystko co Mrozu robił na scenie. Dla wielu mógł to być najlepszy moment dnia. Były te wszystkie niezbyt lubiane przeze mnie zawołania typu „Zróbcie hałas” i robienie sobie selfie z publicznością w tle. Ja większość setu przesiedziałem, ale z szacunkiem dla artysty. To był naprawdę zawodowy występ, skrojony może pod tradycyjną publiczność, ale myślę, że ta właśnie przeważała pierwszego dnia festiwalu.

NOSOWSKA

Nosowskiej nie widziałem jeszcze nigdy. Ani z Hey’em, ani solo. To o tyle dziwne, że jej płyty „UniSexBlues” oraz „Basta” były dla mnie najlepszymi polskimi płytami w latach, w których się ukazywały. Także dla Katarzyny był to pierwszy występ z publicznością od prawie 20 miesięcy. Radość miała z tego wielką i wzruszenie niemal do łez. Praktycznie każdą piosenkę poprzedzała introdukcją w postaci wyjaśnienia lub anegdoty. W pewnym momencie nawet wykonała autokrytykę konstatując, że tłumaczy te swoje kawałki, jakby były po angielsku, a nie po polsku. Właściwie dawała upust swojej literackiej potrzebie gadania, tłumaczenia i zachęcania. Głównie w kontekście relacji kobiety ze światem  w tym męskim i stereotypowym. Towarzyszyło jej na scenie trzech muzyków – na pewno świetny perkusista, sprawny i świeżo wąsaty basista (efekt zakładu) i chyba także dobry klawiszowiec. Repertuar został oparty na płycie „Basta”, z której zabrzmiały: „Goń”, „Ja pas!”, „Kto ci to zrobił”, „Brawa dla Państwa”, „Nagasaki” i „Mówiła mi matka”. Ten ostatni numer wykonała z synem, który kilka razy nieśmiało zaistniał na scenie, a ten jeden raz jakby tak odważniej. Ale były też starsze utwory. Z „8” zabrzmiały „Polska” i „Daj spać”. Dwukrotnie Nosowska wróciła do swojego debiutu („Puk Puk” 1996), z którego oprócz pierwszego hitu „Jeśli wiesz co chcę powiedzieć” pojawiło się także „Pani pasztetowa”. Chcąc rozbawić publiczność, która mogła nie dość dobrze znać „Bastę” wykonała dwa hity z repertuaru Bronski Beat i The Chemical Brothers. Poleciały zatem uczciwie wykonane „Smalltowan Boy” (utwór z czasów, gdy patrzyła na dyskotece, jak inni tańczą, bo takich dziewczyn jak ona nikt nie zapraszał do tańca) oraz „Hey Boy Hey Girl” (bo to taki energetyczny numer, w sam raz na zakończenie koncertu). Generalnie bardzo dobrze wypadły wszystkie wykonania. Katarzyna była dobrze dysponowana głosowo (nie tylko dlatego, że rzuciła palenie), wszystko idealnie współgrało, a nastrój występu był ujmująco samokrytyczny i zabawny. Bis był mniej poruszający, jako, że artystka postanowiła zostawić widowni siły na kolejny występ.

BASS ASTRAL X IGO Ensemble

Z pozycji największej gwiazdy pierwszego dnia wyszedł Bass Astral x Igo, który drugi raz wystąpił jako Ensemble. Bo i faktycznie – firmowy duet tym razem rozrósł się do 9 osób na scenie plus jednego muzyka obsługującego w tle komputery i klawisze. Atmosfera oczekiwania była dość elektryzująca. Ktoś obok mnie tłumaczył swojemu zagranicznemu gościowi, że teraz zagra najlepszy od 2-3 lat zespół w Polsce. Wejście mieli iście gwiazdorskie. Wszyscy ubrani w elegancką biel, dodatkowa para wokalistów – jakieś śniade rodzeństwo, dodające od razu światowego klimatu. Kuba Tracz tego wieczoru więcej tańczył, niż grał, a Igor nie szczędził publiczności showmańskich zagrywek. O północy zresztą zostały ogłoszone jego urodziny, więc miał swoje prawa. Jak można się było spodziewać koncert został oparty na nowym materiale, z przesuwanej od ponad roku trzeciej płyty „Satellite”. Poleciały chyba wszystkie utwory z tego wydawnictwa, a na pewno „Dancing In the Dark”, „Satellite”, „Celebration”, „It’s Dark”, „Bikini”, „Planets” i „Man i Was”. To rozbudowane, nieoczywiste kompozycje, które nie w całości porywały, ale generalnie mogły robić wrażenie. Zespół część z nich wykonywał już w tamtym roku, ale i tak największy aplauz wywołały „Feeling Exactly”, „Juno” i zagrane pod koniec „Would” z repertuaru Alice in Chains. Często klimat oprócz charakterystycznego wokalu i klubowych beatów budowała też trąbka. Dodatkowa wokalistka raz, czy dwa pociągnęła nastój w kierunku Massive Attack. Koncert był dość długi i momentami czułem już oznaki zmęczenia, co być może trochę psuło mój pełny entuzjazm. Podczas bisów zaczęło się błyskać, a w trakcie ostatniego kawałka zaczął kropić deszcz. Na tle wcześniejszych koncertów zespołu, ten na pewno nie był najlepszy – bardziej przypominał płyty studyjne, które choć pełne ujmujących pomysłów, pozostawiają pewien niedosyt w zderzeniu z wykonaniami na żywo.   

               

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×