„Where The Spirits Rests” – Chris Eckman

Glitterhouse, 4 czerwca 2021

„Where The Spirits Rests” – Chris Eckman

W połowie lat 90. zespół The Walkabouts odniósł spory sukces. Sam zakochałem się w ich płycie „Devil’s Road” (1996) nagranej z udziałem Warszawskiej Orkiestr Symfonicznej. Grupa pochodziła z Seattle, nagrywała m.in. płyty dla Sub Popu. Łączyła grunge’owy mrok z tzw. „americaną”. Miało to swój urok i styl. Lider grupy – Chris Eckman działał oprócz tego w pobocznym projekcie zespołowym Chris & Carla, a w kolejnych latach podejmował różnoraką współpracę z Hugo Race’m – m.in. pod szyldem Dirtmusic. Kilka lat temu wyprowadził się jednak z USA i przeniósł do Słowenii, gdzie zaczął współpracować m.in. z miejscowymi muzykami. Nie stracił zarazem kontaktów z dawnym środowiskiem i tym sposobem na tegorocznej płycie słyszymy m.in. klawiszowca Dream Syndicate i Green On Red, producenta Roisin Murphy, czy współpracownicę Nicka Cave’a, Warrena Ellisa i Josh’a Parisha. To piąte solowe dzieło Eckmana, wydane jak zwykle pod szyldem zasłużonej wytwórni Glitterhouse. Pierwsze od dekady. Nagrane zostało w wyjątkowym czasie. Artysta przygotował z wspierającymi go muzykami w sumie ponad 15 piosenek, ale na album wybrał siedem. Jak sam przyznał, zagrał tu na gitarze, po którą rzadko sięgał od pięciu lat. Album ma w sobie zatem wyjątkowo mocnego ducha, wynikającego z jednej strony z tęsknoty za graniem i komponowaniem, a z drugiej z przykrej, pandemicznej aury.

„Where The Spirit Rests” to naprawdę przeszywające, szczere i dojrzałe dźwięki. Wybrzmiewają z naturalną siłą, jakby tuż obok słuchacza. Głos Eckmana nabrał charakteru płynącego z minionych lat i coraz bliżej mu do Toma Waitsa, czy Marka Lanegana. Dojrzały, przeżarty życiem, snujący opowieści, których moc i autentyczność wynika z zebranych doświadczeń. Eckman zaprasza słuchaczy do świata, niczym z monologów bohaterów Becketta. Do krajobrazów, jakie wybrał i pokochał. W tle jego głosu pobrzmiewają niespokojne, a czasem tęskne dźwięki. Całość układa się w pewną, kierunkową narrację, z dość pogodnym zakończeniem. To niespieszna płyta. Zdecydowanie wieczorna, po swojemu wymagająca, ale i zasługująca na głębszą uwagę. Dużo tu akustycznych instrumentów, ale pięknie i głęboko wybrzmiewających. Są skrzypce, kontrabas, pianino, gitara akustyczna, cello. Ale jest też perkusja, bas, syntezator i gitara elektryczna. Te bardziej elektryczne numery to utrzymane w stylu The Walkabouts „Cabin Fever”, dylanowskie „Drinking in America” i wybrany do promocji utwór tytułowy. Ale takie „Early Snow”, czy „Northern Lights” wcale nie potrzebują wzmacniaczy, by zrobić wrażenie. Dawno nie sięgałem do katalogu Glitterhouse (ostatni raz chyba przy okazji składankowej płyty The Walkabouts wydanej na 25-lecie zespołu z udziałem „gwiazd” wytwórni). I chyba się autentycznie stęskniłem za jej klimatem.