Londyńska wytwórnia Ninja Tune to prawdziwa legenda sceny niezależnej. W latach 90, wspólnie z Warp otwierała moje uszy na tzw. „nowe brzmienia”. Coldcut, Herbaliser, Cinematic Orchestra, a potem Bonobo, Jaga Jazzist i polski Skalpel to filary labelu, który łączył klubowe, nasycone samplami i scratchami dźwięki z jazzem i/lub hip-hopem. The Bug dołączył do Ninja Tune w 2008 roku świetnie przyjętym albumem „London Zoo” włączając do palety dźwiękowych barw elementy z pogranicza dubstepu, ragga i dancehall. Za nazwą The Bug kryje się brytyjski producent Kevin Martin znany z cyber-technowej grupy Techno Animal, projektu King Midas Sound, ale i gościnnych występów jako saksofonista na płytach Thee Hypnotics, czy Kid606. „Fire” to w pewnym sensie trzecia część cyklu zapoczątkowanego przez „London Zoo”, a kontynuowanego w 2014 roku na płycie „Angels & Devils”. Znów do elektronicznych podkładów dostajemy mroczne wokale gości – w tym znanego z „London Zoo” Flowdan’a i członka King Midas Sound – poety Rogera Roberstona. „Fire” wydaje się być pozycją najciemniejszą z dotychczasowych, najgłębiej zanurzoną w otchłaniach basowych pogłosów, mrocznej elektroniki i chropawych dźwięków. Otacza go klamra kompozycji z tekstami poetyckimi Rogera Robinsona czytanymi na tle niepokojących podkładów Martina. Taki „Vexed” z gościnnym udziałem awangardowej artystki Moor Mother niewiele odstaje od klasycznych dokonań Buriala. „Demon” gdyby nie stosunkowo szybkie tempo pasowałby do najbardziej upalonych płyt Trickiego. W „Bang” i częściowo w „High Rise” można znaleźć powinowactwo z propozycjami Danny Browna (nawet wokalnie Manga Saint Hilare bliski jest „kwaśno” rapującej gwieździe wytwórni Warp). Najbardziej apokaliptyczne są fragmenty z deklamacjami Robertsona, ale niewiele weselej jest gdy za wokale odpowiada Flowdan. O ile „Pressure” i „Hammer” to rasowe ragga o tyle „Bomb” jest dodatkowo złowieszcze. Nawet damski głos jaki pojawia się w „How Bout Dat”, nie sprawie, że robi się przez to przyjemniej – te „dzwony” wspierające główny bit… Sporo tu jednak odcieni czerni i szarości (choć zgodnie z tytułem i barwami okładki dominuję kolory ognia). Nie można czuć przesytu, jako że Kevin Martin miesza w podkładach i tempach. Jest poważnie, może się momentami robić nieswojo, ale i czasy są adekwatne dla takich nastrojów, a „Fire” dobrze to oddaje.