Niewiele pamiętam z „Diuny” Lyncha, jeszcze mniej z samej powieści. Poznałem je jakieś 30 lat temu. Oczywiście zapadły mi w pamięć czerwie, ohydny baron i pustynna przyprawa, ale sama intryga poszła w niepamięć. Nowe wersja autora sequelu ”Łowcy Androidów” dba o to, by widz nie czuł się zagubiony w historii (pierwszy tom dzieła Franka Herberta został nawet podzielony na dwie części i póki co oglądamy pierwszą z nich). Nowa „Diuna” jest monumentalna i robi wrażenie muzyką, obrazem, scenerią i scenografią. Oglądanie jej to na pewno inne przeżycie, niż w przypadku sagi „Gwiezdnych Wojen”, która wiele zawdzięcza dziełu Herberta. To nie jest kosmiczny świat przygód, żartów i emocji. Szlachetny ród Atrydów z woli Imperatora ma objąć we władanie pustynną planetę Arrakis. Dotychczas władał nią ród Harkonnenów, z zapadającym w pamięć nikczemnym i monstrualnym baronem. Bogactwem, ale i przekleństwem planety jest pustynna przyprawa, która umożliwia międzygwiezdne podróże kosmiczne. Zanim ją odkryto i postawiono na jej wydobycie, planeta i jej pierwotni mieszkańcy – Fremeni mieli szansę na przywrócenie na niej zieleni i dawnego życia. Tubylcy wciąż czekają na swojego mesjasza (Mahdiego), który odmieni ich los. Imperator tylko pozornie wspiera Atrydów, podczas gdy to Harkonnenowie otrzymują od niego poparcie w walce o wpływy na Arrakis. Młody książę Paul Atryda, którego ojciec objął we władanie Diunę, szkoli się zgodnie ze wskazaniami zakonu jego matki i regułami Bene Gesserit. Poznaje moc i mierzy się z sennymi wizjami, w których widzi przyszłość i tajemniczą dziewczynę z plemienia Fremenów.
Mamy zatem połączenie wielu wątków i wartości. Polityka miesza się z religią, ekologia i biznesem. Mamy walki wielkich rodów, potężną groźną naturę, efektowne pojedynki, młodego bohatera rozdartego pomiędzy ojca-walecznego przywódcę i matkę-mistyczkę. Paul Atryda szkoli się w orężu, poznaje co znaczy dbać o swoich ludzi, a jednocześnie musi zgłębiać magiczne tajniki i przechodzić kolejne duchowe próby. To taki pierwowzór Luke’a Skywalkera. Akcja rozwija się wartko i jakby znanymi już torami. Te zdrady i spiski, efektowne pojedynki, bohaterowie wystawiani na kolejne próby charakteru. Ale tło robi wrażenie. Wielkie maszyny i pojazdy, ogromna pustynia, niekończące się pustkowie, czerwie przypominające gigantyczne węże, potężne armie i posępne proste budowle. Wizja świata po roku 10 000 jest spójna i mało zachęcająca do wybiegania w przyszłość. Współczesna technika pozwala swobodnie realizować te pełne rozmachu wizje. Twórcy „Diuny” pamiętają jednak, by skupiać się na młodym Paulu Atrydzie, który ciągnie ten film ku historiom ważnym bez względu na czas i miejsce. W obsadzie znalazło się miejsce dla młodych gwiazd: Timothee Chalamet (Paul Atryda) i Zendaya (dziewczyna z plemienia Fremenów – Chani), bohaterów kina akcji: Jason Mamoa (waleczny Duncan) i znany z „Gwiezdnych wojen” Oscar Isaak (władca Atrydów), ale i starych wyjadaczy: Stellan Skarsgard (baron Harkonnen) i Javier Bardem (przywódca Fremenów – Stilgar). W roli matki Paula – Lady Jessici wystąpiła znana szwedzka aktorka Rebecca Ferguson. Myślę, że nie będą żałowali podjętego ryzyka zagrania w ekranizacji, która dotąd nikomu się nie udała, bo „Diuna” Denisa Villeneuve’a jest wreszcie taka jak być powinna. I tylko szkoda, że tak długo trzeba było na nią czekać, bo po tylu gwiezdnych historiach straciła nieco na swojej oryginalności.