„Music of the Spheres” – Coldplay

Parlophone, 15 października 2021

„Music of the Spheres” – Coldplay

Na poziomie płyty „X&Y” uważałem Coldplay za geniuszy muzyki pop. To był rok 2005. Dziesięć lat później, słuchając „A Head Full of Dreams” uważałem, że prymat nad talentem wzięły względy komercyjne. Wiarę w kwintet przywrócił mi wydany dwa lata później „Everyday Life”. Cóż skoro okazał się najgorzej sprzedającym się albumem w karierze i zespół (lub ich management) uznał, że trzeba wrócić do młodszej publiki i radiowych formatów. Jak trudno jest jednak zrobić przebojową płytę, trafiającą w masowe gusta, przekonało się już wielu artystów. Nawet taka kopalnia chwytliwych piosenek jak Chris Martin z kolegami stanęli przed poważnym wyzwaniem. „Music of the Spheres” jest w moim odczuciu wyrazem takiej męki z samym sobą. Po pierwsze odnoszę wrażenie, że tzw. skok na kasę i słupki słuchalności ukryto pod wymyśloną, ambitną formą. Stworzono wszak koncept-album z wykreowaną szatą graficzną, przesłaniem, symboliką i ukrytymi pod symbolami graficznymi utworami służącymi do przeprowadzania słuchacza przez wymyślony świat. Po drugie zdecydowano się na zaproszenie Seleny Gomez i k-popowych gwiazd – BTS. Niegdysiejszy mariaż z Rihanną miał znacznie więcej uroku, tu względy artystyczne są ewidentnie drugorzędne. Materiał trwający niewiele ponad 40 minut poza przerywnikami bez tytułów, wypełnia trwająca ponad 10 minut kompozycja finałowa („Coloratura”) i jeden odstający rockowym charakterem kawałek („People of the Pride”), który przeleżał ponoć dekadę w „szufladach” grupy.

Wygląda zatem, że kwintetowi udało się napisać ze trzy-cztery piosenki spełniające pierwotne oczekiwania, a resztę musiał jakoś dosztukować. Co gorsza, nie brak takich, którzy bardziej cenią sobie te „uzupełniacze” od głównych hitów. Coldplay jest dziś ewidentnie zakładnikiem i ofiarą własnego sukcesu. Trafienie na okładki tabloidów zobowiązuje, a w każdym razie okazuje się być realną pułapką. Pianino, gitary i głos Chrisa Martina przestały być najważniejsze. Nowe piosenki mają się podobać maksymalnej liczbie słuchaczy. Tak mają brzmieć, takie mają mieć teksty i przesłania, no i powinny łatwo wpadać w ucho. „Higher Power”, „Humankind” i „My Universe” takie są. Ale jak trzeba, to można wpleść nawet popularną stadionową przyśpiewkę, by słuchacz szybciej coś załapał i zapamiętał. Ta płyta nie jest zła i generalnie mnie od niej nie odrzuca. Leci, klei się do ucha, czasem nawet czymś zaintryguje (np. gościnnym udziałem Jona Hopkinsa). Od Coldplay oczekuje się przebojów i te tutaj są („My Universe” z BTS to ponoć jeden z największych sukcesów odsłuchowych w historii zespołu). Nikt też nie zabrania zabierania fanów w nowe rejony brzmieniowe. Wydaje mi się jednak, że pozycja grupy powinna dawać jej komfort robienia swojego, a nie ciągłego gonienia za słuchaczem, listami przebojów i rankingami sprzedaży.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×