Pierwszy raz kupowałem album Lany Del Rey z pewnymi obawami. Wydany na początku tego roku „Chemtrails…” raczej mnie wynudził i rozczarował. Czego zatem mogłem się spodziewać po płycie wydanej zaledwie kilka miesięcy później? Tymczasem „Blue Banister” jest tym czym była płyta „Lust For Life” po dość monotonnej „Honeymoon”. Przede wszystkim otrzymujemy szerszą gamę środków, więcej melodii i odrobinę świeżości w podejściu i sposobie śpiewania. Zmienił się skład współautorów. Odszedł Jack Antonoff, a Rick Nowells podpisał się pod zaledwie jedną piosenką. Lana zdecydowała się tym razem na kilku muzyków wspierających – w tym największy udział mieli Drew Erickson (ostatnio współpracował z The Killers) i Zachary Dawes (z którym nagrała wcześniej utwór „California”). Ze znanych nazwisk pojawia się dość nieoczekiwany gość – Miles Kane, z którym śpiewa w najbardziej zaskakującym na całej płycie kawałku „Dealer”. Tak wykorzystującej swój wokal Lany jeszcze nie słyszałem. Dostajemy też cytat z westernowego klasyka Ennio Morricone, który oddziela trzy pierwsze, singlowe kompozycje od całej reszty materiału. Oczywiście generalnie jest to album zdominowany w charakterystyczne cechy twórczości Amerykanki. Pociągłe, nostalgiczne wokale, wolne tempa, romantyczny, a czasem gorzki majestat. Ale wydaje się, że Lana robi to coraz lepiej. Jej głos nabiera nowych możliwości, a tła są coraz ciekawsze. Te dźwięki pianina, partie instrumentów smyczkowych, nawet kobiece chórki (w „Thunder”).
Nie zachwycam się może singlowymi kawałkami. Dla mnie do promocji mogłyby trafić np. „Black Bathing Suit”, czy „If You Lie Down With Me”. Ten drugi kawałek kończą jazzowe dęciaki w stylu retro, niczym z filmów Woody Allena. Końcówka płyty (numery 12-15) jest bliższa duchowi poprzedniczki. Dominują tu akustyczne brzmienia gitar, czy pianina. Ostatni utwór to właściwie rodzinna kompozycja, w której Lanę wsparli siostra i tata. Ale przyjemnie się tego słucha. Podobnie jak całej płyty, która choć dość jednolita w nastroju, sprawia przyjemność w odbiorze. Lana od dawna nie ściga się o miejsca na listach przebojów. Nie musi też przekonywać do siebie krytyków, którzy docenili już jej talent i muzyczny koncept (nawet alternatywny portal Pitchfork zweryfikował ostatnio wycenę debiutanckiej płyty z 5,5 na 7,8 – najnowszej dając notę 7,7). Ma też wyjątkowo oddanych fanów/słuchaczy. To daje jej komfort pracy, a ten procentuje pewnością siebie i kolejnym dobrym materiałem.