To był zupełnie inny koncert, niż ten sprzed dwóch lat, w ramach promocji płyty „Oldboy”. Z ciemnej „kiszki” dawnego salony wystawowego, który niedawno przestał istnieć, przeniósł się na elegancką nową salę z dużą sceną i widownią mogąca pomieścić cztery razy tylu uczestników (frekwencja była w sumie podobna). Były profesjonalne światła, choć momentami drażniąco świecące widowni w oczy. Było profesjonalne nagłośnienie, choć niestety ze źle ustawionym mikrofonem Morii (przynajmniej w pierwszej części koncertu). Sama Moriah z czarnej wiedźmy- żałobnicy przemieniła się w filigranową, romantyczną i delikatną istotę. I już w trakcie wykonywania otwierającej piosenki („Humanoid”? – generalnie nie znałem tych nowych piosenek, a tym bardziej ich tytułów) nieco teatralna gra rąk była ważnym uzupełnieniem jej gry na gitarze. Koncert rozpoczęła puszczona z taśmy coda kojarząca się z jakimś horrorem, wzmacniająca nastrój pogrążonych w dymie instrumentów, oczekujących na muzyków. Skład jest ten sam, co z czasów Oldboy’a. I właśnie z tej płyty zabrzmiał jako drugi przebojowy i mocny „I Want To Live”. Przywitanie z publicznością nastąpiło dopiero po czterech kawałkach i przyznam, że czekałem na ten moment, bo przez moment poczułem, że ten koncert pomimo udanego początku, może nie spełnić moich oczekiwań. Nie było klimatu. Ludzie siedzieli, klaskali równo po każdej piosence, Moriah mówiła „thank you” i grali dalej. Na szczęście muzyka, jaką tworzy Moriah z zespołem ewoluuje. To już nie jest tylko band z baru w „Miasteczku Twin Peaks”. Moriah nie chwyta teraz za banjo, ale zdarza jej się korzystać choćby z paru klimatycznych przeszkadzajek. Zdarza jej się też odłożyć w ogóle instrumenty i zająć wyłącznie śpiewaniem. Jeden taki numer zrobił na mnie szczególnie dobre wrażenie – miał w sobie coś z klimatu wczesnych Bauhaus i Xmal Deutschland. Kawałek z gitarą akustyczną (bodajże „Currents”?) został ciekawie sfinalizowany prze włączenie się zespołu w ambientowych szatach (gitarzysta pozwala sobie czasem zająć klawiaturą komputera, generując zasadniczo ciekawe dźwięki). Na pewno wyjątkowym momentem było premierowe odegranie piosenki skomponowanej na pianino i wokal („Lady Pain”?). Moriah przyznała, że rozpoczęła naukę gry na pianinie w momencie wybuchu pandemii, ale nigdy – pomimo, że pochodzi z muzycznej rodziny (jej mama to klasyczna skrzypaczka) – nie myślała, że zagra na takim wspaniałym fortepianie jak ten, który czekał na nią na scenie. Podobnie jak dwa lata temu zespół przygotował dla widowni specjalny cover, ale o ile wykonanie „Wicked Game” Chrisa Isaak’a było elektryzującym momentem, tak przeróbka jednego z ulubionych zespołów artystki przeszła bez echa (ja tego kawałka, wstyd przyznać, nie rozpoznałem). Główny set zakończył świetnie wykonany „Old Boy”. Entuzjastycznie wywołany bis nie poniósł za bardzo. Pomimo, że zakończył go podobnie jak dwa lata temu transowy efekt odegrany przez Grega, ekscytacji zabrakło. Nowa, trzecia płyta artystki „Humanhood” jest już od kilku miesięcy w trakcie nagrywania. Zapowiadana jest na początek przyszłego roku. Jestem przekonany, że będzie dobra. Może nawet najlepsza w karierze, ale ten koncert był jakoś tylko dobry.