„tick, tick… BOOM!” – reż. Lin-Manuel Miranda

USA, 11 listopada 2021

„tick, tick… BOOM!” – reż. Lin-Manuel Miranda

Jonathan Larson przez osiem lat pracował nad musicalem „Suburbia” inspirowanym powieścią „1984” George’a Orwella. Skończył go na swoje 30-te urodziny. Zorganizował pokaz, na który przyszło trochę znaczących osób – w tym guru broadwayowskich krytyków Stephen Sondheim – jego praca zostaje dobrze oceniona, ale nikt nie jest gotowy wystawić tak ekscentrycznego, wymagającego nakładów dzieła. Larson w tym czasie przeżywa kryzys związku z dziewczyną, a jego najlepszy przyjaciel dowiaduje się, że ma HIV. Zaczęły się lata 90-te. AIDS zbiera swoje żniwo, MTV kształtuje świat młodego pokolenia. Bohater musi pracować w bistro jako kelner, a i tak nie może związać końca z końcem. Cały czas układa piosenki i teksty. Choćby o cukrze, którym słodzi kawę. Wierzy w swój talent, ale jest na granicy poddania się – jak jego kolega aktor, który idzie do branży modowej i zamiast mieszkać w „komunie” dostaje lokum w apartamentowcu. Film – właściwie musical – Mirandy pokazuje życie Larsona w ferworze tworzenia, w mocowaniu się ze swoim talentem i nadziejami, ale w pełni świadomego kolejnych niezapłaconych rachunków i przyjaciół umierających na AIDS. Ten film rozbrzmiewa muzyką, która faktycznie jest chwytliwa i miesza klasyczne broadwayowskie patenty z duchem nowych czasów. Piosenki rozbrzmiewają na imprezie urodzinowej, podczas prób, ale i w wyobraźni ich autora. Powierzchowność głównego bohatera zjednuje mu szybko sympatię. Widać, jak zespół w niego wierzy, jak wspierają go przyjaciele. Ale nikt też nie snuje tu różowych scenariuszy. Larson musi się poświęcać, by zdobyć pieniądze na zatrudnienie dodatkowego muzyka do swojego przedstawienia. Musi tracić swój czas, którego brakuje mu dla ukochanej dziewczyny, która dostała ofertę pracy w innym mieście i wie, co to oznacza dla ich związku. Ten film pokazuje słodko-gorzki finał tej artystycznej walki Larsona i tym bardziej całość nabiera przejmującej głębi. Nie lubię musicali. Te wszystkie sztuczne przejścia od tekstu do śpiewu, od codziennych gestów do tańca, tej muzyki podlanej patosem lub ckliwością. Ale w „tick, tich… BOOM!” wszystko wypada jakoś naturalnie, nawet rock nie jest swoją parodią, a wzruszenia przychodzą naturalnie. Nie dziwię się, że to ważny i dostrzeżony przez krytyków film na tle tegorocznych produkcji.