Walijskie trio The Joy Formidable poznałem dzięki koledze, który podarował mi ich pierwszą płytę. Powiedział, że powinno mi się to podobać, bo to takie alternatywne granie. Faktycznie są w tej muzyce elementy shoegaze’u, przesterowanych gitar i dream-popowych melodii. Główny wokal prowadzi niejaka Ritzy Bryan, grająca też na gitarze. Skład uzupełniają – basista Rhydian Dafydd i perkusista Matt Thomas. Wydany właśnie album „Into The Blue” to już ich piąta płyta. Zaczyna się od trzech singlowych kawałków. Tytułowy z nabijanym miarowo rytmem od razu pokazuje styl grupy. Zwiewny wokal Ritzy, z przestrzennymi, lekko hałaśliwymi gitarami w tle tworzą przepis na całkiem chwytliwe, a jednak niekomercyjne granie. Bardziej zwarte i zgrzytliwe jest „Chimes”, ale i tu gitary wspinają się na lekko rozmarzone akordy. „Sevier” ma w sobie coś ze Smashing Pumpkins. Cięższa sekcja, bardziej zfuzzowane gitary za to wokal jakby z dziecięco-niewinną barwą. Podobnym śladem podąża „Interval” i „Farrago”, choć wokal Ritzy staje się tu dojrzalszy. Zmysłowym szeptem niczym Robert Smith w „Lullaby” zaczyna się „Gotta Feed My Dog”. Z kolei pomysły gitarowe w tym kawałku przywołują miejscami Siouxsie and The Banshees. Zaskakującym przerywnikiem jest zaśpiewane przez basistę do akustycznej gitary „Somewhere New”. Kolejny singiel – „Back to Nothing” jest najbardziej rozmarzony ze wszystkich promocyjnych kawałków na tej płycie. Także gitary wznoszą się tu w rejony bardziej kroplistych dźwięków (swoją drogą woda dominuje w dwóch z czterech teledyskach do tej płyty). Album zamyka wynurzający się z oazy spokoju kawałek „Left Too Soon”. To dobry pomysł, by ukoić trochę zmysły. Ta najdłuższa na płycie kompozycja narasta jednak i pozwała zespołowi wyrzucić z siebie resztki energii. The Joy Formidable nie jest zespołem, który może uchodzić za szczególnie oryginalny, czy charyzmatyczny. Dla mnie to taki walijski Metric, który po prostu może się podobać i nie schodzi z pewnego przyzwoitego poziomu, dobrze łącząc sprawdzone pomysły i efekty. Każda ich płyta zwraca na siebie uwagę – choć fakt, że wciąż dość wąskiego grona odbiorców. Poprzednia pozycja sprzed trzech lat była może ciut lepsza, ale i ta się dobrze broni w swojej post-shoegaze’owej konwencji.