To kolejna płyta, na którą zwróciłem uwagę w ramach tegorocznych rankingów płytowych i trochę mi wstyd, że dopiero teraz. Oczywiście artystkę kojarzyłem wcześniej, ale jej czwarte dzieło nie specjalnie mnie obeszło w dniu premiery. Nie słyszałem też o jego oryginalnej promocji we współpracy z Metropolitan Museum of Arts, ani że powstał z udziałem (zawsze godnego uwagi) duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Dopiero teraz obejrzałem sobie filmik, na którym Halsey w szatach niczym jakaś afrykańska królowa przechadza się po muzealnych salach oglądając wizerunki madonn z dzieciątkiem, a w końcu odsłania wielki obraz z okładką nowej płyty. Dzieło bulwersujące z racji stylizacji tematycznej, jak i odsłoniętej jednej pierś. Tu od razu zaznaczę, że limitowana wersja płyty dostępna na naszym rynku, choć z dodatkowym utworem (zresztą tytułowym) i plakatem (niestety mało efektownym, jak na resztę oprawy) ma cenzuralnie przesłoniętą brodawkę piersi. Halsey nagrywała swój czwarty album będąc w ciąży i to widać na filmie z muzeum, jak i w teledyskach promocyjnych. Jakkolwiek ciąża i macierzyństwo wpłynęły jednoznacznie na stan umysłu artystki, tak pod względem muzycznym dostajemy tu dzieło mocno zróżnicowane i formalnie bogate. Wśród gości w pojedynczych numerach zagrali m.in. Dave Sitek („You asked for this” ), Lindsey Buckingham („Darling”) i Dave Grohl („Honey”). Mamy zatem zarówno wysmakowany pop („Tradition”, brzmiące prawie jak Kate Bush), mocno syntezatorowe kawałki („Girl is a Gun” i singlowe „I am not a woman, I’m a god”), jak i gitarowy alternatywny rock (zwłaszcza „The Lighthouse”, w którym Reznor gra na gitarze i basie). Oczywiście fani Nine Inch Nails odnajdą tu znajome nuty (zwłaszcza w „Easier than Lying”, ale też w spokojniejszym „Whispers”). Ale zasadniczo poziom tej płyty jest wysoki. Takie utwory jak „Bells In Santa Fe”, „Lilith”, czy „Ya’aburnee” to naprawdę świetna robota. Mniej podoba mi się „You asked form me”, który pobrzmiewa mi dziewczęcym pop-rockiem spod znaku Haim. Akustyczna ballada „Darling” z gitarą lidera Fleetwood Mac to też nurt w którym nurzam się bez lubości. Znacznie bardziej podoba mi się ballada zbudowana na pianinie („1121”), która nosi znamiona nurtu „emo”, ale bez drażniącej przesady, za to z doskonale wyważonym aranżem Reznora i Rossa. „Honey” to zgrabny indie-popowy kawałek z przyjemną elektroniczną pulsacją i rockowymi bębnami Grohla. Dołożony do limitowanej edycji utwór wypada trochę nijako na tle zasadniczej części albumu, no ale darowanemu koniowi… Jakby na to nie patrzeć, czwarte dzieło w karierze nowojorskiej artystki nie przypadkiem otrzymało nominację do nagrody Grammy, a ja wpisuję Halsey na listę moich muzycznych alertów.