Jeszcze jedna ciekawa pozycja z rankingów na płytę roku. Nowe dzieło spadkobierczyni zimnego Manchesteru – LoneLady. Zaczyna się zgodnie z przypuszczeniami – automatem perkusyjnym i basem, jak na wczesnych EP’kach The Sisters of Mercy. Ale wokal, który zaraz wchodzi to już synth-popowa robota. Przy czym Julie Campbell, ukrywająca się od kilkunastu lat za szyldem LoneLady nie podąża ani romantycznym, ani rozrywkowym nurtem muzyki syntezatorowej. Jej głos jest dość… stanowczy, tak bym to określił. Nawet jeśli w tle, jak w otwierającym „The Catcher”, pojawiają się jakieś kolory, to wokal wypada surowo. Operuje dość krótkimi frazami. Trochę tak, jakby Annie Lennox zawęzić skalę głosu. Mechaniczno-robotyczny singiel „(There Is) No Logic” zbliża muzykę LoneLady do Kraftwerk, choć równocześnie do takiego „Sex Crime” Eurythmics. „Former Things” – kolejny singiel, to wreszcie pogodniejsza piosenka, mówiąca o drzewie z dzieciństwa. Trochę tu żali, trochę sentymentów, ale dominuje ciepły nastrój. Słychać funkowe zagrywki, a klawisze szukają w tle melodii. To taki dowód na zmianę artystycznego klimatu, związaną z przeprowadzką Julie z Manchesteru do Londynu. „Time Time Time” bliżej do klubowych klimatów. Może nie jest to numer ewidentnie taneczny, ale na pewno żywy. Tylko gitara przypomina o post-punkowych sentymentach. Wczesne (ale to poszukujące) Depeche Mode słychać w podkładach do „Threats”. Trzeci z singli – „Fear Colours” wypada najmniej przebojowo. Zapamiętuje się z niego głównie charakterystyczny elektronicznie przetworzony drugi głos w tle. I taka jest trochę cała końcówka albumu. Mało przyjazna, mechaniczna, pocięta rytmami i wokalem. Nie dziwne, że LoneLady została zaproszona do udziału w wydanej w tym roku płycie, będącej hołdem dla Gang of Four. Julie Campbell na pewno ociepliła nieco swój wizerunek. To już nie jest powtórka z wczesnego New Order, jak na debiucie, ani czasy wspólnej pracy z Jah Wobblem. Jak na wytwórnię Warp, ten album jest oczywiście tym generalnie przystępny. Niemniej LoneLady pozostanie nazwą dla wtajemniczonych, nieco smutnych, zaciętych i zamkniętych w sobie (swoją drogą „Former Things” artystka nagrała pierwszy raz całkiem sama). Trudno mi mówić w tym przypadku o odkryciu czegoś ważnego, czy oryginalnego, ale w swojej klasie album na pewno się broni.