Tą pozycją Filip Zawada zaczynał swoją prozatorską przygodę. Książka ukazała się w 2011 roku i zdobyła nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. Miłośnicy prozy Zawady muszą wziąć jednak pod uwagę, że te pierwsze teksty mają dość szczątkową fabułę. Bazowały raczej na przywiązaniu autora do formy wierszowanej i do rzucania myślami, spostrzeżeniami bez ubierania tego w jakąkolwiek akcję, czy „dzianie się”. Pomysł na książkę był prosty. Autor jeździł dużo pociągami, obserwował, myślał, zapamiętywał. Te krótkie impresje podróżne wypełniły debiut prozatorski, który powstawał w sumie przez cztery lata. Oglądamy zatem z Zawadą zakonnicę czytającą zamaskowanego Harlequina, mistrza zapasów, który niczego się nie boi, nastolatki wymalowane do szkoły w środku nocy, dziewczynę dumną z silikonowego biustu, opryskliwego konduktora, ale też zasikane pociągowe kible, czy pokryte brzydkimi napisami małe stacje kolejowe. Czasem nie dzieje się nic – jak to podczas jazdy pociągiem – ot gapienie się w okno, albo na śpiących współpasażerów, którym ślina wypływa z półprzymkniętych ust. Ale czasem pod pociąg wpadnie samobójca, wydając charakterystyczny odgłos, który trudno wygonić z głowy. Czasem bohater o mało sam nie wpadnie pod pociąg, spadając z oblodzonych schodków. Ale obok tych pociągowych tras i przejazdów jest też drugie życie, w którym narrator bierze ślub, przeżywa ciąże swojej żony i śmierć babci, a potem psa. To wszystko mogłoby zostać rozwinięte, ale Zawada jeszcze nie ma chyba tej śmiałości. Szkoda, bo jest tu duży potencjał narracyjny. Jest charakterystyczny dla późniejszych dzieł sposób patrzenia na świat. Szkoda też, że czytając tę książkę człowiek czuje się jak pasażer Pendolino, a nie swojskiej, nieco śmierdzącej drugiej klasy PKP. Za szybko mijają te strony, za szybko się je czyta. Przelatują przed oczami jak kolejne, mijane stacje.