Kolejny film o polskim światku przestępczym i oczywiście trudno nie chcieć rzucić na to okiem. Widz przywykł już dawno do złych bohaterów, bo tacy sprzedają się przecież równie dobrze jak ci szlachetni, a czasem nawet lepiej. W przypadku filmu „Jak pokochałam gangstera” chodzi jednak trochę o to, że w gruncie rzeczy to nie gangstera pokochała owa kobieta, a „Nikosia” – Króla Trójmiasta, który rządził półświatkiem przez ponad dwie dekady – od czasów PRL’u po okres transformacji lat 90. Rządził kierując się wyczuciem, sprytem i brawurą. Łamał prawo, ale z głową. Bardziej wykorzystywał luki, brak wyobraźni, lenistwo lub sprzedajność urzędników oraz organów ścigania. Zaczynał od czarnego rynku walut w latach 70. Jeździł robić interesy do Budapesztu, gdzie poznał m.in. przyszłego szefa pruszkowskiej mafii. Miał też epizod z rynkiem bursztynu. W latach 80. przerzucił się na nielegalny handel samochodami z Niemiec i Austrii, starając się, by wszyscy na tym zyskiwali za wyjątkiem firm ubezpieczeniowych. Otworzył klub z kasynem w Gdańsku, zainwestował w trzecioligową „Lechię” Gdańsk, która szybko awansowała do pierwszej ligi, zdobyła Puchar Polski i zagrała ze słynnym Juventusem Turyn z Bońkiem w składzie. Kobiety go kochały, niemal wszyscy szanowali, a on wciąż kombinował jaki kolejny śmiały krok wykonać. Otaczała go niewielka grupa ludzi, w tym najbliższa rodzina. Zła passa zaczęła się od samobójstwa starszej siostry w 1986 roku. Potem przestał mieć nosa do ludzi, jego nos pokochał z kolei narkotyki, a wraz z latami 90. przyszła przemoc i bezwzględna konkurencja. „Nikoś” był legendą i miał zasady. Nie wszedł w handel prochami, nie ułożył się z „Pershingiem”, ale też zaczął tracić kontakt z rzeczywistością – raz z powodu odsiadek, dwa – narkotyków.
Film Macieja Kawulskiego (twórcy „Jak zostałem gangsterem”) mimo wszystko gloryfikuje swojego bohatera. Pokazuje go jako osobę wrażliwą, na swój sposób moralną, kochającą, dbającą o bliskich, ale i nieszkodzącą innym. Ot prosty, pracowity chłopak, który nie chciał być przeciętniakiem i nie zabrakło mu zarówno determinacji, jak i fantazji. Ci źli to inni – służby ścigania, niebezpieczni narwańcy, gangsterzy z Łodzi, Pruszkowa i Wołomina. Zły jest też los, który odbiera bohaterowi jego bliskich. „Nikoś” potrafi kochać, a nawet potrafi być wierny (na swój sposób). Bawi się, ale sam na to ciężko zapracował. Przez trzy godziny oglądamy w tle zmieniającą się Polskę, wg znanego schematu – naiwne, obciachowe lata 70, czas zabawy lat 80, no i bezwzględna ostatnia dekada XX wieku. Można odnieść wrażenie, że twórcy filmu dobrze się bawili i szkoda było im przerywać, czy cokolwiek odpuścić. Czasem twórcom coś się w tym wszystkim nie sklei – jak piosenka Bajmu puszczona nie w tej epoce, zamek w Janowcu nad Wisłą pokazany przy panoramie Budapesztu. czy słowo „dzban” użyte współcześnie w 1997 roku. Szkoda, że mniej pokazano tu kulisy nielegalnego handlu, a skupiono bardziej na tym co mogą ludzie w dużymi pieniędzmi. Bo tu kolejny raz chodzi o sceny seksu, picia i wciągania, epatowanie swoistym językiem i stylem noszenia się. Wszechwiedzący narrator zagrany przez Krystynę Jandę tak wszystko komentuje, by generalnie nie było większych niespodzianek – czyli było wiadomo „co” a jedynie nie było wiadomo „jak dokładnie”. Tomasz Włosok jako „Nikoś” jest przekonujący i ciągnie ten film. Konwencja jest jak z czarnej komedii, przeplatana dramatem ze wzniosłymi wizjami. Przeważa jednak zabawa, kuszenie „fajnością” półświatka i możliwościami jakie on daje. Trochę to niebezpieczne i w tych proporcjach zdecydowanie wtórne. Ja wiem, że Ameryka ma swoje wielkie filmy o gangsterach i teraz my próbujemy mieć swoje. Ja jednak czuję przesyt tej formuły i takich bohaterów.