W Batmanie generalnie od lat oglądamy tę samą historię. Jest mroczne, skorumpowane miasto Gotham, jest jakiś szaleniec i bezradna policja, jest wreszcie ponury, zbolały bohater ukrywający się pod atrybutami nietoperza, który wciąż na różne sposoby przeżywa traumę ze swojego dzieciństwa. Akcja całego cyklu rozgrywa się głównie w nocy, a przynajmniej w mroku, w stylizowanych wnętrzach i dopracowanej scenografii. Batman jest dość szczególnym bohaterem, jak na komiksowego herosa. W zasadzie nikt go nie lubi. Wciąż uchodzi za cudaka. Wciąż też – podobnie jak w przypadku Petera Parkera/Spidermana – nikt nie utożsamia z nim realnej postaci Bruce’a Wayne’a, samotnego dziedzica fortuny Thomasa Wayne’a – wielkiego filantropa. W tegorocznym Batmanie bohater musi określić się na nowo. Jeszcze raz zmierzyć z historią własnych rodziców i jego miasta. Także z własną samotnością. Ale po drugiej stronie ma dość szczególnego przeciwnika. To niby jest szaleniec, ale nie kieruje nim chore psyche, lecz – podobnie jak w Jokerze – poczucie niesprawiedliwości społecznej. To znowu bunt szarej masy, ludzi rozczarowanych elitami. Ale „Batman” to też jak zwykle filmowe widowisko. Dzieło Matta Reeves’a robi w tej mierze duże wrażenie. Choćby sam początek, gdy Batman wychodzi pierwszy raz z mroku, by zrobić porządek z bandą quasi jokerowych szumowin. Albo gdy w tle słychać przejmujące „Something In The Way” Nirvany, czy wówczas kiedy Batman trafia pierwszy raz do klubu Pingwina i Falcone’a. Takie sceny i te efekty trzeba koniecznie przeżyć w kinie. Są też oczywiście sceny widowiskowe, przynależne kinu akcji, jak samochodowy pościg Batmana za Pingwinem. Obsada jest dość zaskakująca. Robert Pattison, jako romantycznie cierpiący wampir, nieźle pasuje do roli Batmana i w sumie dość dobrze do roli Bruce’a – zgorzkniałego samotnika. Zoe Kravitz jako Kobieta Kot ma w sobie dzikość, pasję i namiętność. Dziwić może przypisanie zasadniczo ciepłego Johna Turturro do roli mafioza – Carmine Falcone’a, podobnie jak przystojniaka Colina Farrella do szpetnej postaci Pingwina. Jest też Alfred grany poprawnie przez Andy Serkisa. W jedynego sprawiedliwego „glinę” wciela się, faktycznie budzący zaufanie Jeffrey Wright. Ale obsada aktorska zawsze była mocną stroną Batmanów. Film Matta Reeves’a czasem jest poruszającym widowiskiem, a czasem tylko kolejną ekranizacją komiksu. Wiadomo, że w sferze dialogów to nie jest wielkie dzieło. Intryga prowadzona jest jak w czarnym kryminale. Dostajemy kolejne morderstwa i zagadki. Batman staje się trochę policjantem-detektywem. Czasem się po ludzku waha, czy myli i to też tworzy jakąś wartość. Na pewno jest to film, który może dotrzeć do znacznie szerszego widza, niż tylko miłośników dzieł ze świata Marvela (czy w tym przypadku DC Comics). Można także śmiało postawić go w jednej linii z najlepszymi wersjami tej serii.