Co prawda film ma już kilka lat, ale teraz pojawił się na platformie filmowej, nabierając nowego wymiaru w świetle wojny toczonej na Ukrainie. W dziele Vasyanovych’a konflikt rozpoczęty przez tzw. „zielone ludziki” w 2014 roku trwał 10 lat, przeradzając się w regularne walki żołnierzy rosyjskich, ukraińskich sił zbrojnych i milicji ludowej Donbasu. Wojna wygrana przez Ukrainę skończyła się całkowitym zniszczeniem wschodnich terenów. Padły kopalnie, a ostatnie wielkie zakłady przemysłowe właśnie przestały tracić rację bytu. Skażona jest woda, zniszczone miasta i wioski. Mamy rok 2025, ludzie żyją tam w jakichś postapokaliptycznych warunkach (efekt pogłębia fakt realizacji zdjęć w martwym okresie – bez zieleni i barw innych niż bure). W całym filmie nie widać żadnych dzieci, są głównie milczący mężczyźni i tylko pojedyncze kobiety. Bohater przemieszcza się wśród pustkowia, ruin i złomowisk. Mieszka w kompletnej ruderze. Kąpie się w „łyżce” koparki do, której nalewa wody ze zbiornika w ciężarówce i którą podgrzewa rozpalając pod spodem ogień. To były żołnierz, który wciąż trzyma broń w gotowości. Jego kolega nie wytrzymuje stresu pourazowego. Jego też zżera nihilizm, choć w chwilach próby wie jak się zachować. W zasadzie na niczym już mu nie zależy. Przestał czuć cokolwiek (znamienna jest scena z prasowaniem spodni). Jednak natrafia na grupę osób, która prowadzi ekshumacje ofiar wojny i do niej dołącza. Tam poznaje kobietę, która kiedyś chciała być archeologiem, a teraz z kolegami wygrzebuje z ziemi częściowo zmumifikowane zwłoki żołnierzy. Ten film boli, smuci i odpycha. A jednak jest głęboko humanistyczny. Pomimo szczątkowej akcji i braku intrygi obezwładnia widza i mocno trzyma. Bohater choć obraca się w martwym świecie, pozostaje człowiekiem – przynajmniej w swoich odruchach, tęsknotach i odczuciach. Ze stali robi ludzika-zabawkę, w zgliszczach mieszkania ogląda dziecięce buciki i odstawia je równo przy łóżku, w którym od dawna nie śpi żadne dziecko. Odpowiada na gest kobiety. Komuś ratuje życie. Ćwiczy swój refleks i organizuje sobie wspomnianą kąpiel. Robi to jakby na zasadzie wyuczonych, albo wrodzonych odruchów. Poza tym jest raczej bierny, statyczny, zagubiony. Na nic nie czeka, nie ma planów. Choć może to tylko pozorne? Może właśnie gest kobiety pobudzi w nim na dłużej jakieś potrzeby? „Atlantyda” przywodzi na myśl kino Tarkowskiego. Kino ciszy, smutku i samotności. W tym filmie pada niewiele słów, nikt się nie śmieje i nie żartuje. Wszystko trwa tyle ile musi. Nawet makabryczne sekcje zwłok prowadzone beznamiętnym głosem. Film zdobył nagrodę na MFF w Wenecji. Myślę, że teraz dostałby ich więcej.