Przede wszystkim dla niewtajemniczonych – Manchester Orchestra nie jest z Manchesteru, tylko z Atlanty w USA. Nie tworzy orkiestry tylko tradycyjny rockowy skład. To także nie jest zespół hołdujący brzmieniom kojarzonym z angielskim stylem sprzed lat określanym mianem „madchester”. To grupa bliska pomysłom i wrażliwości Beta Band, Django Django, czy Elbow. Psychodeliczny pop połączony z prog-rockowymi zabiegami i alternatywnym rockiem. Wokalista i mózg zespołu Andy Hull ma głos przypominający trochę frontmanów Foals i Fleet Foxes. To raczej wysoki, lekko nosowy i łamiący się wokal. Grupa działa już kilkanaście lat, a „The Million Masks of God” to ich szósta duża płyta. Z oryginalnego składu, w którym grupa debiutowała w połowie pierwszej dekady tego wieku, pozostało tylko dwóch muzyków. Pierwotnie formacja tworzyła muzykę bliską nawet post hard core’owi, ale od pewnego czasu trudno szukać w dokonaniach Manchester Orchestra tak mocnych i gniewnych dźwięków. Andy Hull rozprawia się z osobistymi przeżyciami, myślami czy relacjami i czyni to przy użyciu bardziej wyważonych i mniej ekspresyjnych środków. Takie „Dinosaur” bliskie jest przywołanemu, lekko folkowemu stylowi Fleet Foxes, z mocniejszymi elementami w duchu Foals. „Let It Storm” krzyżuje Fleet Foxes z pogodnymi odsłonami Vampire Weekend. Z kolei w świetnych, singlowych „Keel Timing” i „Bed Head” dominują chwytliwe partie wokalne i rytmiczna gra sekcji. Początek płyty rozpływa się natomiast w lekko nierealnym uroku. Nie brak na tej płycie akustycznych gitar zderzonych z elektronicznymi efektami. Andy Hull stosuje szeroką gamę środków wokalnych, nawet w obrębie jednego nagrania. Jego głos jest niewątpliwie ważnym elementem nagrań. To bardzo rozśpiewane kompozycje. Nie znałem wcześniej Manchester Orchestra, ale im dłużej słucham „The Million Masks of God” tym bardziej uznaję to za niepotrzebne zaniedbanie. Z tego też względu odniosłem się do tego wydawnictwa pomimo, że niedługo stuknie mu roczek.