Angielski Alt-J to zespół spoza nurtów, trudny do określenia i zaklasyfikowania. To także grupa, która urzekła mnie od swojej pierwszej płyty i dotąd się na niej nie zawiodłem. Wydany w tym roku czwarty album „The Dream” ma wielką szansę ugruntować uznanie dla tego zespołu. Trio znane dotąd m.in. z licznych reklamówek i seriali przygotowało wyjątkowo ujmujący i dopracowany materiał. Z jednej strony jest to wciąż alternatywny rock, ale podobnie jak w przypadku krajan z Black Country, New Road, spotykają się tu nowe brzmienia z pomysłami sprzed lat. Wykorzystywanie rozmaitych odgłosów ze świata zewnętrznego kojarzyć się może na pewno z płytami Pink Floyd. Swoboda w szukaniu nowych pomysłów to także cecha minionych dekad. Alt-J zawsze był ambitny i łamał schematy. Nie widział problemu w zaproszeniu do współpracy Miley Cyrus, wyprzedzając w tym podejściu freaków z The Flaming Lips. Tworzył koncept-albumy, ale też przekazywał swoje kompozycje w ręce hip-hopowych gwiazd pokroju Little Simz czy Danny Brown’a. Nowa płyta jest mimo wszystko i tak zaskakująca. Niby przyjemnie wyciszona, a przecież momentami zgrzytliwa aż miło. Niby spokojna, a jednak miejscami dynamiczna i nerwowa. Sięgająca do art-rockowych aspiracji, ale zdecydowanie nowoczesna i nie mogąca się kojarzyć z żadnym innym zespołem. Pandemia sprawiła, że grupa miała czas na przygotowanie nowej muzyki. W sumie prawie 4 lata upłynęły od wydania „Relaxer”. Ten czas został dobrze wykorzystany. Nowy materiał jest wielopłaszczyznowy, można się w niego zagłębiać, odkrywać go warstwa po warstwie. Oczywiście dawni fani wychwycą tu znajome nuty, ale to nie jest tak, że od razu słyszy się następców „Left Hand Free”, „Matildy”, czy „Breezeblocks”. W nowych nagraniach jeszcze więcej się dzieje, a płyta okazuje nowe oblicza tria. Pierwszy raz w realizacji towarzyszyło zespołowi tylu dodatkowych artystów i tyle dodatkowych instrumentów. No ale w sumie temat snu, jaki nadaje znaczenie tej płycie, pozwala na wykraczające poza kanon zabiegi. Coś tu musi być tajemnicze i nieuchwytne i takie jest. Słucham „The Dream” od kilku dni i wciąż mnie czaruje ale też odrobinę mi się wymyka. Ot sztuka!