Wróciłem do słuchania Korn’a wraz z poprzednią płytą „Nothing” z 2019 roku. To był powrót po dwudziestu latach, spowodowany pewnym brakiem cięższych doznań dżwiękowych. Nowe zespoły pokroju Deafhaven nie do końca spełniały moje potrzeby i stąd sięgnięcie po starszych artystów pokroju Deftones, Slipknot, czy właśnie Korn. Nu metal pomimo nieciekawego kontekstu kulturowego (mocnej, imprezowej muzyki dla młodych białych mężczyzn) zawsze wydawał mi się muzycznie pociągający. Fajne przejścia, rapowe wstawki, unikanie solówek, mocne i selektywne brzmienie. Korn ma w sobie też sporo smutku, mroku i goryczy, co akurat wyróżnia go na tle nu-metalowych zespołów. Już same tytuły są znaczące. „Nothing” był rozliczeniem wokalisty ze śmiercią żony. „Requiem” nie wypada wcale lepiej na tym tle. Choć równocześnie, jak wynika z relacji członków zespołu, Jonathan Davis był tym razem wyjątkowo aktywny w procesie nagrywania, a jego zapał twórczy udzielał się całej grupie. Z niezwykle udanej sesji, jaka miała miejsce wiosną ub. roku, wykrojono zaskakująco krótki materiał – raptem 9 utworów, trwających w sumie niespełna 33 minuty. Ten fakt wiąże się z postawieniem na zasadniczo mocne numery. Przesłuchanie „Requiem” zdecydowanie wystarcza na spełnienie moich potrzeb w zakresie mocnego grania. O ile jeszcze otwierający singiel „Forgotten” oparty jest na szerokiej gamie środków wyrazu, o tyle reszta generalnie wali po uszach z niewielkimi przerwami na wyciszenie. Davis co prawda częściej śpiewa, niż zamienia się w metalowe zwierzę, ale koledzy w tle nie bardzo odpuszczają. Jeszcze w drugim kawałku jest całkiem przyjemnie – pomijając chórki. W wydanym w ub. roku singlu „Start the Healing” mamy już mocno skandowane tła, a finał przywodzi na myśl kaskadowe zagrywki Tool’a pożenione z ciężarem lubianym przez zespół Metallica. Trzeci singiel „Lost in Grandeur” jest owszem rozśpiewany ale gitary wiszą tu nisko. Dostajemy też uspokojenie, po którym nadchodzi przejście w stylu najbardziej nieprzejednanych partii System of a Down. Naprawdę mocno zespół pogrywa w kolejnych numerach. Zespołowe partie wokalne w takim „Hopeless And Beaten” to już czysty męski nadmiar testosteronu. Na szczęście obok są też urozmaicone, ciekawe partie Davisa. „Penance to Sorrow” nosi wręcz znamiona przebojowości na miarę kolejnego singla. Dla mnie to drugi potencjalny „hit” po utworze otwierającym. Końcówka to znów mroczna jazda, rozjaśniana częściowo partiami wokalnymi, choć w finałowym „Worst Is On Its Way” dostajemy wyskoki w jakieś Pattonowskie szaleństwa. „Requiem” dobrze wypełnia moje potrzeby kontaktu z prawdziwie męskim graniem, przy czym Korn nie zawodzi też w poszukiwaniu pomysłów na urozmaicenie swojej twórczości. Dużo się tu dzieje, bardzo dobrze jest to wszystko nagrane i zrealizowane. W ramach świata przyswojonych w przeszłości dźwięków dobrze czuję się z taką odsłoną metalu. Dalej bym chyba i tak nie poszedł.