„Multitude” – Stromae

Mosaert/Polydor, 8 marca 2022

„Multitude” – Stromae

Belgijski artysta związany ze sceną klubową i filmem ma na swoim koncie współpracę z takimi artystami jak Kanye West, Lorde, czy Haim. Ja kojarzyłem go wcześniej z parkietowym hitem „Alors on danse”. Jego trzecia duża płyta „Multitude” ukazuje się ładnych parę lat po swojej poprzedniczce. Stromae (a właściwie Paul Van Haver) udziela się na różnych polach (m.in. założył wytwórnię płytową, w której nagrał „Multitude”), ale niezależnie od swojej dużej aktywności artystycznej przeżywa też problemy natury emocjonalnej z pogranicza depresji. Są one nierzadko tematem jego piosenek. W dzieciństwie stracił ojca (ofiara pogromów w Rwandzie w 1994 roku), dwukrotnie żonaty, nie ucieka od przykrych doświadczeń. Jego najnowsza muzyka nie bardzo nadaje się zatem do dyskoteki. To raczej piosenki do słuchania, dość różne w nastrojach – od optymistycznych, przez refleksyjne, po zwyczajnie smutne. Aranżacje są elektroniczne, ale oszczędne. To nie jest kierunek Woodkida, ani Manu Chao, choć z obydwoma tymi artystami może być miejscami kojarzony. Stromae śpiewa po francusku, co już nadaje jego twórczości określonego klimatu.

Po pierwszym odsłuchu byłem całością nieco zrażony. Spodziewałem się czegoś mocniejszego, bardziej hip-hopowego nawet. Otwierający „Invancu” jest taki nawet, a przynajmniej trochę. Singlowy „Sante”, który wyszedł jeszcze w ub. roku to już hit, w stylu jakiego można się spodziewać po tzw. „miejskim folku”. Dość szybko się do człowieka przykleja i niechętnie puszcza. Ale po tym budującym wstępie, kolejny kawałek jest już zdecydowanie minorowy i liryczny. Jest w nim nieco teatralności wykonawczej. Artystyczny dramatyzm znamionuje też najnowszy singiel – „Fils de joie”. Jakieś smyczki i klawesyn niczym w aranżacjach… Grechuty. Drugi w kolejności singiel („L’enfer”) rozpoczynają wokalizy niczym z „Arizona Dream”. Tu tłem dla opowieści o problemach psychicznych są dźwięki pianina. Skoczniejszy jest za to „C’est Que Du Bonheur”, bardziej przypominający pomysły wspomnianego już Manu Chao. Kolejny utwór kojarzy mi się nieco z andyjskimi klimatami. Napisany wspólnie z młodszym bratem „Mon Amour” ma w sobie coś z Paula Simona. I taka jest już ta płyta do samego końca. Zmienna, poklejona z pozornie obcych elementów, emocjonalna. Nie wszystko do mnie trafia, ale całość sprawia dobre wrażenie. Czuję się jakoś przekonany do tej estetyki, choć zasadniczo jest mi ona obca.