Właściwie zawsze liczyły się dla mnie tylko dwie pierwsze płyty Tears for Fears. Owszem, podobał mi się singiel „Sowing The Seeds of Love”, ale cała trzecia płyta wzbudziła moje zainteresowanie dużo później. W latach 90 i kolejnych nie śledziłem już kariery zespołu, który przez wiele lat był właściwie solowym projektem Rolanda Orzabala. Musze jednak przyznać, że zarówno do „The Hurting”, jak „Songs from the Big Chair” wracałem stosunkowo często. Oczywiście głównie za sprawą świetnych singli, ale nie tylko. Styl zespołu zawsze był dość wyjątkowy i o ile jeszcze debiut wpisywał się w synth-popowe mody, o tyle drugi album wymykał się łatwym kwalifikacjom. Powrót Curta Smitha do zespołu w 2004 roku umknął właściwie mojej uwadze. To był chyba falstart, bo świat bardziej zwracał wówczas uwagę na nowe zespoły, niż powroty po latach (podobnie wyglądała sprawa z odbiorem wydawanych w tamtym okresie płyt Duran Duran, czy OMD). Ale Orzabal i Smith zeszli się ponownie i tym razem sztuka się powiodła. „The Tipping Point” zebrał naprawdę dobre recenzje i błysnął na światowych listach przebojów. Dostaliśmy na „dzień dobry” nowy utwór podpisany przez obydwu liderów, tak jak to miało miejsce w przypadku wielkich hitów: „Pale Shelter”, „Head Over Heels/Broken” i „Sowing The Seeds of Love”. „No Small Thing” zaczyna się od akustycznego wstępu, ale rozwija się w typowe dla zespołu barwy i dwugłosy. To chyba najbardziej przekonujący z trzech dotychczasowych singli promujących album. Tytułowy „The Tipping Point” ma narastający, minutowy wstęp, po którym dostajemy przyjemny popowy kawałek, z elektronicznymi ozdobnikami. W tej mierze to nawiązanie do debiutu grupy, ale bez magii melodyjności wczesnych singli. „Long, Long, Long Time” przypomina współczesne zespoły z pogranicza muzyki popowej i tanecznej. Nawet syntezator basowy brzmi tu zdecydowanie nowocześnie. To, że grupa przygląda się konkurencji dało się poznać na EP’ce „Ready Boys & Girls” z coverami Arcade Fire, Animal Collective i Hot Chip, wydanej w 2014 roku w ramach „Record Store Day”. Najbardziej rozczarowująco z singli wypada „Break The Man”, który ma po prostu banalnie brzmiący refren. To jednak pierwszy w historii singiel zespołu, pod którym nie podpisał się Orzabal. Podoba mi się natomiast dynamiczny, elektroniczny i taneczny „My Demons”, który szybko wpada w ucho i powinien zostać przebojem. Od razu można zapomnieć o wieku liderów i przypomnieć sobie moc grupy z jej najlepszych lat. Nie jestem miłośnikiem ballad w stylu „Rivers of Mercy”, ale trzeba pamiętać, że Orzabal w 2017 roku pożegnał Żonę, która śmiertelnie chorowała. Podobny w nastroju jest „Please Be Happy”, ale bardziej podoba mi się aranżacyjnie. Optymizm i energia wracają w beatlesowskim „Master Plan”. To jeden z najlepszych momentów na tej płycie. Ciekawie wypada też pełne pasji i rozmachu „End of Night”. Za nowoczesne brzmienie odpowiada tu, podobnie jak w utworze tytułowym i „My Demons” Sacha Skarbek. Album kończy wyciszający, przestrzenny „Stay”. Ten powrót po latach miał sens. Grupa nie odzyska statusu jaki miała w pierwszych latach swojej działalności, ale dawni fani nie będą zawiedzeni. Moim zdaniem to rzecz na poziomie „The Seeds of Love”, choć na pewno inna.