Ta płyta zaczyna się jak klasyczne dzieło Coldplay, dopiero po paru minutach dostajemy charakterystyczny rytm Kanadyjczyków, a głos Butlera nie pozostawia cienia wątpliwości, kogo słuchamy. Niemniej „WE” to w dużym stopniu album klawiszowy, a momentami wręcz pulsująco-taneczny. Materiał powstawał przez okres pandemii. Po jego zarejestrowaniu zespół opuścił brat lidera – Will Butler. Ale zespół wrócił do aktywności koncertowej, a pozytywny odbiór płyty pozwala myśleć optymistycznie o przyszłości grupy, której notowania wyraźnie spadły po nagraniu „Everything Now”. Co prawda nowa płyta brzmi inaczej, niż wczesne – najbardziej cenione albumy, ale za jej produkcję wziął się tym razem Nigel Godrich, a jemu łatwiej przebaczyć dominację elektronicznych efektów. Ta płyta ma przede wszystkim nośne tematy, które wciągają słuchacza w swoisty trans. Kolejne utwory wyrastają z ładnie zarysowanych motywów zagranych głównie na pianinie, czasem też na gitarze akustycznej. Potem otaczają je dodatkowe instrumenty. Utwór się rozrasta, nabiera rozmachu, przyspiesza i wyzwala w słuchaczu endorfiny. Nawet jeśli odnosi się wrażenie, że już się kiedyś te pomysły słyszało, a kolejne kawałki brzmią jakby znajomo. Bo „WE” bardzo dobrze wchodzi w zasadzie od pierwszego odsłuchu. Pomimo czasem wieloczęściowej struktury nagrań. Album zapowiadały dwa single – najpierw „The Lightning I, II”, a następnie „The Unconditional I (Lookout Kid)”. Tytuły mało singlowe, ale taki powrót do pewnego patosu z lat 70. kiedy to tworzono wieloczęściowe kompozycje nie jest dziś czymś odosobnionym. Kanadyjczykom udaje się zachować w swojej twórczości pewien naturalny, folkowy styl, który daje tym kompozycjom żywe korzenie. Nic dziwnego, że wśród gości pojawia się tym razem sam Peter Gabriel, który jako jeden z pierwszych połączył etniczność z nowoczesną produkcją i wręcz popowym blichtrem. Jego głos słychać w chórkach do najambitniejszego chyba na płycie „Unconditional II (Race and Religion)”. Drugim znaczącym gościem jest Geof Barrow z Portishead, który współpracował już z grupą przy poprzedniej płycie. Tytułowy numer rozpoczynają akustyczne gitary niczym z ballady Led Zeppelin. To stosunkowo spokojne zwieńczenie całego albumu. Łatwo go polubić, bo też jest odpowiednio krótki (raptem 40 minut) i właściwie wyważony w akcentach subtelnych i dynamicznych. To nie jest jakiś przełom w karierze grupy, raczej powrót na właściwe tory. Pozostaje życzyć Kanadyjczykom powodzenia.