Florence Welch jest niewątpliwie zjawiskiem na scenie muzycznej ostatnich kilkunastu lat. Pełna temperamentu, oryginalna, obdarzona mocnym głosem, przyciąga miłośników przeróżnych gatunków muzycznych – od soulu po indie-rock. Po dwóch porywających płytach dwa kolejne albumy przyniosły muzykę nieco mniej efektowną i przyznam, że na tegoroczny album czekałem już bez większej ekscytacji. Florence and The Machine podczas nagrywania „Dance Fever” sięgnęło po nowych współpracowników i postawiło na znanego z płyt m.in. Lany Del Rey, Lorde i Taylor Swift – Jacka Antonoff’a oraz członka Glass Animal – Dave’a Beyley’a. Wśród inspiracji liderka wskazała Iggy Popa i Nicka Cave’a co może trochę zaskakiwać, ale nowy materiał jest faktycznie trochę inny (numer The Stooges znalazł się nawet na specjalnej edycji „Dance Fever”). Pierwszym zwiastunem płyty był wydany na początku roku „King”, który teraz otwiera album. Perkusja z basem nabijają rytm, elektronika i gitara akustyczną tworzą tło, a Florence pokazuje pełnię swojego dramatycznego głosu. Można powiedzieć klasyk. Zaskakuje natomiast aranżacyjnie singlowy „Free” poprowadzony przez syntezatory w towarzystwie instrumentów akustycznych. To szybki kawałek, nakręcająco-wirujący. Delikatnie wchodzi z kolei „Choreomania” – Florence śpiewa w nim początkowo jak nastolatka, dopiero z czasem jej głos nabiera typowej barwy. Sam utwór też się rozwija do w pełni dynamicznej formy, ze skandowanymi partiami. Tytułowa choreomania jest zresztą jedną z fascynacji artystki (stąd też tytuł całej płyty). Po dwóch mniej efektownych kawałkach, wraca klasycznie dobra Florence w autorskim „Dream Girl Evil”. Króciutkie „Prayer Factory” ma w sobie coś z „Fever”. Echo mrocznego „Red Right Hand” słychać z kolei w utworze „Cassandra”, ale potem uwalnia się w nim jasna strona Florence. W krótkim, singlowym „Heaven Is Here” dostajemy swoisty hołd złożony Ukrainie napadniętej przez Rosję. Teledysk do tej piosenki został zrealizowany w Kijowie. Świetny w swojej niesamowitości jest utwór „Daffodii”. Bogaty w środki wyrazu głos Florence robi tu doskonałą robotę. Zaraz po nim dostajemy przebojowy singiel „My Love”, który z pewnością sprawdzi się też na koncertach. Miniaturowy, zbolały „Restraint” przeprowadza słuchaczy do końcówki płyty, w której po akustycznym, utrzymanym w stylu Fiony Apple „The Bomb”, dostajemy finałowe „Morning Elvis” poświęcone „Królowi z Graceland” – bynajmniej nie w rock’n’rollowym duchu. „Dance Fever” to dobra, bogata we wrażenia płyta, utrzymująca gwiazdorski status Florence i pozwalająca wrócić jej do festiwalowych line-up’ów na mocnych pozycjach.