Orange Warsaw Festival, dzień drugi

Warszawa, Służewiec, 4 czerwca 2022

Orange Warsaw Festival, dzień drugi

Wiadomo, że człowiek stęsknił się za festiwalami. Niby coś tam było w ub. roku i też się można było cieszyć, ale taki prawdziwy event z kilkoma scenami, gastronomią, atrakcjami, strefą chillout, sklepem festiwalowym i gwiazdami ze świata to dopiero pierwszy raz od prawie 3 lat. Na Orange’u nie byłem od 2018 roku, ale wielu niespodzianek nie zastałem – może poza namiotem Netflixa z rozrywkami ze „Stranger Thimgs 4”. Organizacyjnie wszystko było dopracowane jak zwykle. Płynnie się wchodziło, dobrze korzystało i bez problemu przeżywało wszystkie wydarzenia.

Pierwszym artystą, na którego się ustawiłem był Foals. Widziałem ich co prawda w 2019 roku na Off Festival i na pewno nie był to główny magnes w tym roku, ale koncert w Katowicach był b. dobry, więc chętnie znów się skonfrontowałem. Brytyjczycy za parę dni wydają swój nowy album „Life Is Yours”. Warszawski koncert oparli już częściowo na nowym materiale. Zaczęli choćby od promocyjnego singla „Wake Me Up”, który niektórzy fani już znali. Potem zagrali jeszcze „2am” i „2001” wydane na kolejnych singlach. Foals to 6-osobowy skład i każdy muzyk ma swój udział w scenicznym efekcie. To bardzo selektywne granie. Może wokal był chwilami trochę ze cicho, ale generalnie brzmienie było świetne. Zespół grał z pasją, potrafiąc dokładać do swoich studyjnych kompozycji ciekawe elementy. Oczywiście w dużej mierze składają hołd Talking Heads z czasów współpracy z Brianem Eno. Ale potrafią też przesunąć się w stronę dream-popu, shoegaze’u, ale i brudnego gitarowego rocka. Można się przy ich muzyce wyskakać. Grupa wchodzi często w agresywny trans. Te postępujące po sobie erupcje energii. Rolę dyrygenta odgrywał perkusista, który wznosił się ponad swoim zestawem i kierował tłumem. Potrafił na przykład jednym gestem usadzić całą publiczność przed sceną podczas klimatycznego „A Knife in the Ocean”. Ale częściej zachęcał do żywiołowego odbioru, bo nie zabrakło oczywiście hitów. Jako piąty chyba poleciał już najbardziej rozpoznawalny „My Number”. „Był „Spanish Sahara”, a z poprzedniej płyty „Black Bull” i „Runner”. Grupa cofnęła się nawet do swojego debiutu, przypominając „Two Steps Twice”. W finale zabrzmiał doskonały „Inhaler” i „What Went Down”. Bardzo solidny występ i trafiona zapowiedź nowej płyty.

Polska muzyka cieszyła się na tegorocznym Orange’u świetnym odbiorem. Nie zdziwiło mnie zatem, że na występie zespołu Kacperczyk, który ma na swoim koncie zaledwie dwie płyty, temperatura pod sceną była naprawdę gorąca. Znając ich debiutancki materiał kierowałem się trochę sympatią dla wysiłków twórczych młodych artystów, a trochę faktem, że to synowie mojego kolegi. W ostatnim czasie grupa zdobyła wielka popularność – m.in. z racji nagrywania dla modnej wytwórni (SBM), ale też trafionego przekazu. Ich piosenki są codzienne i egzystencjalnie zbieżne z przeżyciami i problemami młodego pokolenia. Nie ma tu rewelacji. Cenią miłość, przyjaźń i picie wódki. Nie cenią TVP. Oglądałem ich przez pół godziny, może dłużej. Widziałem udany stage-diving. Histerycznie wywołany bis i foto z fanami. Grali w tej części głównie nowy materiał, świetnie już znany przez publiczność. Z „jedynki” poleciał w tej części najbardziej znany kawałek, który był ich pierwszym sukcesem – „Iggy”

Z show Stormzy’ego właściwie zrezygnowałem. Widziałem go w 2018 roku na Live Festival w Krakowie. Kawał chłopa, niewyczerpana energia, atletyczny rap. Zaczął a’capella więc mnie nie wciągnął. Gdy wróciłem po kolacji, gwiazda południowego Londynu rozpływała się nad polską publicznością i dzieliła wrażeniami. Załapałem się na sztandarowy „Vossi Bop” a także gospelowy utwór „Blinded By Your Grace, Pt. 2” z chórem i krzyżem wyświetlonym na telebimie. Zwieńczył go dodatkowo rzęsisty deszcz confetti. Fajnie, że Stormzy szuka nowych form wyrazu. Pozytywny gość, ale w napiętym grafiku festiwalowym ktoś musiał u mnie przegrać.

W namiocie Warsaw Stage już o 22-ej zaczęła koncert norweska gwiazda Sigrid. Pierwotnie miała wystąpić na sam finał festiwalu, ale z powodu problemów lotniczych Earl Sweatshirt’a, przesunięto jej występ na 22-ą. Spóźniłem się na sam jego początek, ale zdążyłem akurat na mój ulubiony kawałek „Sucker Punch”. Po nim filigranowa, dziewczęca Norweżka zapowiedziała nowy materiał. Byłem go ciekaw, bo z jednej strony Allmusic dał tegorocznej płycie 4,5 na 5, podczas gdy Pitchfork tylko 5,4 na 10. Debiutancki album trochę mnie rozczarował i w sumie ten koncert miał mi dopomóc w odpowiedzi – co dalej robić z Sigrid? Niestety dylematy zostały. Nowe kawałki to większy nacisk na taneczny rytm, wręcz dyskotekowy. Momentami czułem się jak na Eurowizji, słuchając dobrych, festiwalowych piosenek. Głos Sigrid momentami przypomina mi Dolly Parton, ale muzyka jest bliższa dokonaniom Miley Cyrus. Na plus można zaliczyć artystce naturalność i wręcz szkolny outfit. Dobrze ułożyła program, trzymała kontakt z publicznością, która przecież za chwilę miała oklaskiwać na głównej scenie gwiazdę nr 1 tegorocznego festiwalu – Florence + The Machine. No ale nie kupiła mnie bardziej, niż dotąd.

Florence nigdy nie widziałem na żywo, a była przecież w Polsce kilka razy. Zachęcony nową płytą zjawiłem się pod sceną w fazie wyczekiwania na wielkie „entre”. Najpierw pojawili się muzycy, którzy zajęli podwyższenie w głębi sceny. Florence wyszła chwilę później w białej półprzezroczystej sukni i burzą swoich rudych włosów. Zaczął się bardziej spektakl niż koncert, w którym liczyła się muzyka, śpiew i ruch sceniczny Florence. Od razu było widać, że Pani Welch jest w świetnej formie. Niesamowite było jej panowanie nad głosem pomimo licznych przebieżek i eskapad w kierunku publiczności pod sceną. Występowała boso przez co dwukrotnie skaleczyła się w stopę, ale potraktowała to z humorem podkreślając, że zostawienie krwi na scenie to jest coś! Dużo grała z nowej płyty. Od niej zaczęła. Brzmiący niczym intro „Heaven Is Here”, majestatyczny „King”, dedykowany Ukrainie „Free”, a w dalszej części występu porywający „My Love”. Ale były też oczywiście wielkie przeboje z wszystkich poprzednich płyt. Jako pierwszy eksplodował „What Kind of Man”. Potem były „Ship To Wreck”, „Never Let Me Go” ochoczo wtórowany przez publiczność, „Cosmic Love”, „Rabbit Heart” oraz jedyny chyba kawałek z poprzedniej płyty – „Hunger”. Pod koniec zasadniczego setu zaprezentowała „Spectrum” i entuzjastycznie przyjęte „Shake It Out”. Foals i Stormzy nie wychodzili na bisy, ale Florence dała się wyciągnąć. Widać było, że dobrze się czuje na scenie i stęskniła się za festiwalową publicznością. Wróciła z dość niespodziewaną piosenką „Lights of Love” napisaną w czasach pandemii i nigdy jeszcze nie wykonywaną na scenie (trochę to było słychać w warstwie instrumentalnej). A na sam koniec przypomniała o zwyczaju koncertowym, że przychodzi moment na odłożenie telefonów i czysty entuzjazm w oderwaniu od naszych nawyków i przyzwyczajeń. W takiej aurze zabrzmiał „Dog Days Are Over”. Świetny koncert i zasadniczo duża rzecz!

Opuszczając teren festiwalu zajrzałem jeszcze do namiotu, w którym zastępczy koncert grali Karaś i Rogucki. Chętnie bym ich posłuchał, tym bardziej, że prezentowali nowe piosenki z zapowiadanej na 1 lipca drugiej płyty. No ale późno już było, czułem zmęczenie, a do domu droga daleka.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×