Pierwszy „Top Gun” nie był dla mnie filmem wyjątkowym. Obejrzałem go chyba na kasecie video. Oczywiście zapamiętałem z niego Toma Cruise’a i przebój „Take My Breath Away” grupy Berlin. Amerykańska kinematografia musi co jakiś czas podsycać patriotyczno-militarne nastroje i stąd chyba powrót do dzieła z 1986 roku. Miał go nawet wyreżyserować ponownie Tony Scott, ale na dzień przed umówionym spotkaniem z Cruisem popełnił samobójstwo. Joseph Kosinski miał już na swoim koncie kilka udanych filmów akcji i współpracował z Tomem Cruisem. Do obsady zaangażowano też ponownie Vala Killmera, choć jemu lata (i rola w scenariuszu) nie posłużyły tak dobrze jak głównemu bohaterowi – komandorowi Mitchellowi. Gdy na chłodno przeanalizować nowy „Top Gun” to jest on do bólu schematyczny i przewidywalny. Ale jak zachować ten chłód w obliczu perfekcyjnej realizacji i zafundowanych efektów!? Kult amerykańskiej armii, a zwłaszcza jej elitarnej jednostki jest tu nie do przecenienia. To z jednej strony ukłon w kierunku pilotów z „Gwiezdnych Wojen”, jak i klasycznego kina wojennego. Wróg nie został tu nazwany i właściwie trudno byłoby go urzeczywistnić. Z jednej strony zagraża sojusznikom z NATO, posiada złoża uranu i nowoczesny sprzęt wojskowy, ale też amerykańskie samoloty F-14. Wszystko po to, by scenariusz mógł zyskać dodatkowe walory. Pete „Maverick” Mitchell bierze udział w projekcie prac nad nowym typem samolotu, kiedy zostaje poproszony przez dawnego przyjaciela ze szkoły Top Gun (Icemana – Val Killmer) o przygotowanie młodych pilotów do niezwykle ryzykownej misji. Z dwunastu młodych asów, ma wybrać szóstkę, która podoła straceńczej wręcz misji na terytorium wroga. W tym gronie jest syn dawnego „skrzydłowego” Mitchella, który poniósł śmierć podczas jednej ze wspólnych akcji. „Rooster” ma za złe komandorowi, także to, że powstrzymał jego karierę wojskową. „Maverick” nie jest w zasadzie nauczycielem – jest doskonałym pilotem i ten swój poziom latania musiał zaprezentować buńczucznej grupie, by zdobyć autorytet. Szkolenie jest bardzo wymagające, a jego czas niezwykle krótki. Trzeba nie tylko wybrać najlepszych pilotów, ale też stworzyć optymalny zespół. „Mitchell” odnawia dodatkowo związek z dawna miłością – Penny (Jennifer Connely). Wszystko dla podbicia poziomu emocji. Gdy okazuje się, że „Maverick” Mitchell sam będzie musiał poprowadzić misję, wszystkie elementy układanki są już gotowe do wielkiego finału. Ten rozgrywany jest w paru etapach, by budować napięcie do samego końca. Raz jeszcze podkreślę, że na papierze całość jest do bólu przejrzysta, ale z perspektywy fotela kinowego realizacja wzbudza silne uczucia i po prostu robi wrażenie. To może być tegoroczny numer jeden kina akcji, zwłaszcza, że niespokojne geopolitycznie czasy mocno mu służą.