Nie spodobał mi się kierunek jaki obrała Lykke Li na poprzedniej płycie. Nagle skandynawski urok zamienił się we współczesny, popowy blichtr. Nawet sposób śpiewania skręcił w jakąś infantylną stronę. Pomimo hiciarskich ambicji, artystce nie udało się nawet zbliżyć do singlowych przebojów z drugiej – najlepszej jak dotąd płyty. „Eyeye” to powrót do współpracy z Bjornem Yttlingiem z grupy Peter Bjorn & John. Trudno jednak wskazać bliskie podobieństwo do którejś z trzech płyt, jakie z nim nagrała. Może najbliżej tej nowej muzyce do pomysłów z czasu debiutu. To bardzo intymna płyta i prosta produkcja. Co nie znaczy, że nie zawiera intrygującej muzyki otoczonej momentami przejmującą aurą. Zwiastujący nowe wydawnictwo utwór „No Hotel” zaskakuje bliskością głosu Lykke Li i nieoczywistym pogłosem skromnej instrumentalnie aranżacji. To właściwie prosta gitara i jakaś generująca elektroniczne efekty maszyna. Ale w głosie artystki znów jest dawna magia. Jeszcze więcej nastrojowości wybrzmiewa w „You Don’t Go Away”. Przetworzone dźwięki gitary są tu nieco bogatsze, a wokal bardziej dziewczęcy. Elektroniczne efekty i brzmienie organów otwiera, w dość charakterystyczny i zapadający w pamięć, singlowy „Highway To Your Heart”. To częściowy powrót Lykke Li, jaką najlepiej znamy i wspominamy. Z nosowym śpiewem, chwytliwymi ozdobnikami i pełniejszą aranżacją. To początek najciekawszej części albumu, który rozciąga się na „Happy Hurts” i niezwykłe, na wpół senne „Carousel”. Słychać tu całą magię tej muzyki. Jakąś niejednoznaczność, intrygującą powabność i trudny do wyrażenia nastrój. „Happy Hurts” i „Carousel” można uznać za pop, tylko jaki? Bjork robiła kiedyś taki pop, obok którego nie dało się przejść obojętnie. Zadziwia produkcja tych nagrań, jakby niepełna, a jednak wywołująca momentami dreszcz. Klawiszowy motyw z „Carousel” niepokoi niczym wczesne nagrania „new romantic” w wykonaniu choćby Johna Foxx’a. „5D” pozwala wrócić do rzeczywistości. Podobać może się „Over”, bo to znów zgrabny i oryginalny numer jaki można kojarzyć właśnie z tą wykonawczynią. Pytę kończy mniej udany w moim odczuciu ‘U&I”. A właściwie pozostawione sobie odgłosy nie wiadomo czego i wplecione w nie ciche wokale nagrane ze zbyt daleka. To krótki album, niewiele ponad pół godziny. Za pierwszym odsłuchem nieco rozczarowujący, zyskuje przy bliższym poznaniu. Cieszę się, że Szwedka zawróciła z drogi obranej na „So Sad, So Sexy” (2018). Teraz znów będę czekał na jej nową muzykę.