Kanadyjczyk Dan Bejar i jego Destroyer wraca z kolejną odsłoną swojej czarownej, niespiesznej, muzycznej opowieści. Tym razem zaskakuje wpleceniem elementów inspirowanych stylem New Order. Ale fani Destroyera nie powinni się niepokoić – to wciąż muzyka jaką lubią i znają. Wracają tu nawet ciepłe, wieczorne trąbki, które zrobiły robotę na płycie „Kaputt”. Płytę otwiera spokojny, lekko zniuansowany „It’s in Your Heart Now”. To takie dźwięki na zachód słońca. Ale już „Suffer” wrzuca syntezatorowy rytm, podbity zaraz mocniejszą perkusją i przypominającą New Order gitarą. Utwór nabiera życia i przebojowości. Zaskakujący jest wstęp do singlowego „Juno”. Bas i klawisze zahaczają o czarne disco. Rozwinięcie taneczne jednak nie jest. To znów bardziej opowieść ubarwiona muzycznymi ozdobnikami, niż piosenka. Dopiero w refrenie wracają pojedyncze nuty niczym z Pet Shop Boys. Generalnie, dużo się tu dzieje. Pod koniec dochodzi nawet trąbka i sekcja niczym z płyt Marcusa Millera. Wyobraźnia Bejara nie zna granic. Przebojowo wchodzi „All My Pretty Dresses”, ale potem ciągnie go znów trąbka i dźwiękowe rozmarzenie rozpisane na wiele instrumentów. Zaskakujący jest też pierwszy zwiastun płyty jakim był „Tintoretto, It’s for You” – nie tylko dlatego, że odnosi się do XVI-wiecznego malarza, ale przede wszystkim przez rozwój utworu w całkiem nietypowym kierunku. Dostajemy w nim mieszankę disco-jazzu i prog-rocka. Utwór tytułowy ma również dwie twarze. Tajemniczą i niemal taneczną. Jakby Bejar chciał przypomnieć, że muzycy New Order noszą też w sobie pamięć o Joy Division – choć stylistycznie brak tu bliskich odniesień. Drugi singiel z tej płyty (o przewrotnym tytule „Eat the Wine, Drink the Bread”) ma jednoznacznie witalny klimat. Podobnie jak kolejny „It Takes a Thief”. Chilloutowy styl dominuje z kolei w przedostatnim „The States”, rozedrganym klawiszową pulsacją w końcówce. Album zamyka – nomen omen – „The Last Song”. To stosunkowo lakoniczne zwieńczenie całej płyty, z prostym gitarowym aranżem. Lubię płyty niejednoznaczne, takie do pogrzebania w dźwiękach i pomysłach. Które odwdzięczają się kolejnymi przebłyskami własnej, nieoczywistej urody. Taki jest najnowszy materiał Destroyera – „Labyrinthitis”, który powstawał prawie dwa lata, ale warto było czekać. Bejar gra bez spinki i także za to go lubię.