Nie jestem jakimś fanem Kendricka Lamara, ale śledzę pilnie jego dyskografię. Daleki jestem od zachwytów, ale generalnie doceniam. Najnowszy album wydany aż pięć lat po głośnym „Damn”, a cztery po autorskim soundtracku „Black Panther”, przyniósł najbardziej urozmaiconą muzycznie pozycję w całym dorobku artysty. Już sam udział w nagraniu Beth Gibbons (Portishead) i użycie fragmentu piosenki Florence + The Machine sporo mówi o odstępstwach od normy, ale dopiero słuchając albumu można się przekonać jak wiele się zmieniło. Samych wokali jest tu sporo – m.in. Sampha i Ghostface Killah. Czasem słychać jazzowe pianino, a czasem drum’n’bassowe rytmy. Klasyczny Lamar odzywa się kilka razy – choćby w udanym, singlowym „N95”. Przekonująco ciekawe jest wykorzystanie sampli z The Funkees w „Worldwide Steppers” i Kadhji Bonet z Little Anthony and the Imperials w „Die Hard”. Wychodzimy dzięki nim daleko poza klasyczny hip-hop, dostając też szeroką gamę żywych instrumentów w aranżacjach (m.in. bas samego Thundercata). Z kolei wstęp do „Father Time” z udziałem Samphy przypomina „Cloudbusting” Kate Bush. Pianino generuje klimat przegadanego przerywnika p.t. „Rich”, ale już „Rich Spirit” to zgrabny „czarny” kawałek, który mógłby nawet trafić na singla. Męczący jest za to „We Cry Together” bo pomimo wykorzystania „June” Florence Welch opiera się głównie na prostackiej kłótni damsko-męskiej. Część I płyty p.t. „Big Steppers” kończy taż mało porywający „Purple Hearts” z udziałem Ghostface Killah i Summer Walker. Część II („Mr. Morale”) otwiera wzbogacony partią chóru „Count Me Out”. Tu też chyba pierwszy raz słychać mocniejsze bity znane z klasycznych płyt Lamara. Nastrojowe pianino powraca w „Crown”. „Silent Hill” to z kolei singiel wybrany na rynek amerykański. Wspiera w nim Lamara inny raper – Kodak Black, ale jak dla mnie numer specjalnie się nie wyróżnia. Dużo ciekawiej jest w dwuczęściowej kompozycji „Savior” – zarówno wokalnie, jak i w samych podkładach. Niezły jest też kawałek tytułowy – „Mr. Morale”. Nie zachwycam się natomiast kompozycją „Mother I Sober” z którą wiązałem duże nadzieje ze względu na udział wokalistki Portishead. To dość monotonny i przydługi fragment. Udane jest natomiast finałowe „Mirror”, w którym pojawia się nawet gitara, a sama kompozycja jest jedną z najlepszych na całym albumie. Wiem, że materiał powstawał dość długo, ale ja bym go jeszcze trochę odchudził. Bardziej podoba mi się część „Big Steppers”, niż „Mr. Morale”. Ciekawa jest też ta muzyczna różnorodność, niemniej ile płyt trwających ponad 70 minut jest w stanie obronić się w stu procentach? To mogła być nawet moja ulubiona płyta Lamara, no ale jest jak jest. Niemniej będę go śledził dalej.