INNE BRZMIENIA – LUBLIN 2022

Lean Left – 8 lipca

INNE BRZMIENIA – LUBLIN 2022

To wyjątkowy projekt utworzony przez gitarzystów The Ex (Terrie Hessels i Andy Moor), norweskiego perkusistę (Paal Nilssen-Love) oraz saksofonistę Kena Vandermarka. To inaczej spotkanie legendy holenderskiej, niezależnej sceny punkowej z legendą chicagowskiej sceny free-jazzu. Ten koncert był takim trochę powrotem do współpracy sprzed mniej więcej 10 lat, kiedy zespół zarejestrował kilka płyt (ostatnią bodajże w 2015 roku). Ich twórczości przyświeca wolność i ekspresja. Rzadko oglądam na scenie ludzi starszych od siebie, a zwłaszcza z tak niebywałą energią. Gitarzyści zaczęli występ od uderzania w gitary szczotką i pałeczką perkusyjną. Trącali nimi różne elementy swoich instrumentów, nie koniecznie struny.  Z takiej dźwiękowej czkawki, zaczęły wyrastać pełniejsze struktury. Weszła dynamiczna perkusja i ekstatyczny saksofon. Lean Left rozpętali burzę dźwięków, galopadę natężeń i groźnych pomruków, czyli czad, jak to się mówiło w latach 90. Gitary atakowane były jeszcze przykrywką, a gryf szorował po scenie. Żadnych specjalnych świateł i efektów. Czterech gości, ich wysłużone czasem instrumenty i jazda. Właściwie nie było przerw. Po jakimś czasie Ken Vandermark schylił się do mikrofony i krótko przedstawił zespół. Zero innych interakcji, czasem tylko kiwanie głową z aprobatą dla odbioru muzyki, bo trzeba przyznać, że widownia, nawet jeśli nieco zaskoczona, doceniała twórczość Lean Left. Moc energii, niepokorne podejście do wykorzystania gitar, szalone partie saksofonu i klarnetu, mocarna perkusja. Łamanie rytmu i struktur. Zrobiło to na mnie wrażenie.

Squarepusher – 8 lipca

Angielska gwiazda muzyki drum’n’bass, związana od lat z wytwórnią Warp dała na Innych Brzmieniach pokaz technowych harców. Masa efektów świetlnych, szalone wizualizacje załamujące przestrzeń i atakujące tempem zmian barw oraz kształtów. Szybkie bity, wzbogacane często przetworzoną gitarą. Mało melodii i w ogóle dłuższych dźwięków. Dopiero trzy ostatnie, singlowe kompozycje pokazały nieco inną twarz Toma Jenkinsa – bliższą muzyce elektronicznej. Artysta co jakiś czas niewyszukanym zawołaniem „Eeej” zachęcał publiczność do żywszej reakcji, ale i tak odbiór był dość entuzjastyczny. Twórczość Squarepushera nie pozwala na spokojny, taneczny trans. Te bity są zbyt porwane. Raczej powodują nerwowe podrygi, efekty smagania prądem i stroboskopowych świateł. Choć posłuchałem przed koncertem pierwszej i ostatniej płyty artysty, trudno było mi wychwycić więcej, niż dwie znajome kompozycje – w tym „Terminal Slam” na zakończenie. Dyskografia Jenkinsa jest szeroka (kilkanaście albumów nagrywanych od lat 90.), pomimo pięcioletniej przerwy jaką zaliczył przed wydaniem w 2020 roku „Be Up a Hello”. Nigdy nie byłem na koncercie techno, ani nawet w klubie z taką muzyką. Tu mogłem poczuć bardziej wyrafinowane oblicze tej sceny. Ciekawe doświadczenie. Na koniec były brawa i zachęta do bisów, ale artysta zgodnie z czasówką festiwalową nie wrócił już na scenę.  

Niemoc – 9 lipca

Znałem Niemoc z zaledwie jednego nagrania, które zostało umieszczone na ostatnim „Męskim Graniu”. To instrumentalne trio, grające synth-pop skrzyżowany z alternatywnym rockiem, powstało w 2014 roku w Zielonej Górze, ale długo czekało na pełnowymiarowy debiut (płyta „Baśnie” z 2019 r.). Popularność przyniosło im nagrania albumu z zaproszonym wokalistami – dwoje z nich przyjechało do Lublina by wykonać swoje piosenki. Najpierw jednak usłyszeliśmy z taśmy głos wokalistki Coals w kawałku „Plankton”. Akurat ten utwór podobał mi się najbardziej z trzech wokalnych. Kawałek „Polowanie na Mnie” był zbyt rozmyty, jakby z domieszka shoegaze’u. Z kolei znany mi utwór „Dwa tygodnie” z Michałem Wiraszką, który pół godziny przed wyjściem na scenę wysiadł z pociągu, odstawał od reszty dość rockową formułą. Lepiej pasowałby do ostatniej płyty Much, niż do płyty „Kilka Najlepszych Dni w Życiu”. Bardziej podobał mi się remix grupy Baasch, czy autorskie instrumentalne utwory jak „Bluetooth”, a zwłaszcza „Wyspy Chłodne” niosące w dyskotekowo-oniryczną podróż. Zarówno gitarzysta, jak i basista zrobili sobie wycieczki pomiędzy publiczność. Ich entuzjazm udzielał się widowni, która pierwszy raz miała okazję oglądać Niemoc w Lublinie. Przyzwoity i całkiem przyjemny był to koncert.

Soul Side – 9 lipca

Nigdy nie myślałem, że zobaczę tę legendę z Waszyngtonu. Kwartet na przełomie lat 80. i 90. na nowo określała hard-core z DC. Związani z wytwórnią Dischord wydali niewiele materiału, który w zasadzie w całości dało się potem zebrać na jednym kompakcie „Soon Come Happy”. Słuchałem go ostatnio i wciąż czułem jego wyjątkową energię oraz oryginalne podejście do rytmu. Oczywiście więcej radości dostarczył mi powstały na bazie Soul Side zespół Girls Against Boys, ale to trochę tak jak z Minor Threat i Fugazi. Kwartet kilka lat temu wrócił do okazjonalnych występów, nagrał trzy nowe kawałki i przymierza się do nowej płyty. Wokalista wspomniał, że grali w Polsce w 1985 roku, ale nie wiem, czy nie pomylił nas z NRD? W Lublinie zespół porwał widownię przede wszystkim swoim starym repertuarem. Poleciały na początku „Trigger” i „Baby”, potem „What”, „God City” i „Name In Mind”, rozkręcające pogo „Other Side”. Ze znanych mi jeszcze było „Bass”, „Pembroke”, „Clifton Wall” i zagrane na bis „War” Początek był może ciut za głośny, co jednak szybko skorygowano, z korzyścią zwłaszcza dla wokalu Bobby Sullivana. Świetną robotę robił zarówno bas, na którym grał Johnny Temple, jak i gitara w rękach Scotta McClouda. Swoją drogą panowie wyglądają, jak bracia bliźniacy. Bębny Alexisa Fleisiga dopełniały motoryki łamiącej często punkowe schematy na rzecz „białego reggae”. W pewnym momencie zespół zaprosił na scenę śpiewającego czarnoskórego basistę Scream – Skeetera Thompsona. Wykonali punkowy numer z repertuaru The Ruts „Babylon’s Burning”. Nie wiem trochę co powiedzieć o nowych nagraniach, miałem nieco mieszane wrażenia, ale wiadomo, że czekałem głównie na kawałki, które dobrze znałem. Był bis, była zabawa pod sceną. Myślę, że wszyscy byli tak samo zadowoleni.

Godflesh – 9 lipca

Angielski duet Godflesh został obstawiony w roli głównej gwiazdy festiwalu. Faktycznie zgromadził chyba najwięcej fanów. Ich muzyka z pogranicza metalu i industrialu pod koniec lat 80. Robiła duże wrażenie. Na początku lat 90. wytyczała ślady całej scenie z Ministry na czele, które porzuciło synth-popowe klimaty. Justin Broadrick nie śpiewa, raczej wydaje z siebie groźne, nienaturalne odgłosy. Na scenie wspiera go tylko basista i obsługujące elektronikę Ted Parsons, który wygląda bardziej na członka zespołu Petera Gabriela, niż gościa z tak ekstremalnej kapeli. Broadrick wystąpił w Lublinie w koszulce Discharge. Jego długie włosy generalnie zasłaniały jego oblicze, a światła rzadko eksponowały sylwetki samych muzyków. W tle mieliśmy wizualizacje w klimacie znanym z płyt zespołu. Było morze ognia, ukrzyżowany Chrystus, antyczne rzeźby. Na a muzyka? Od początku do końca w dość jednolitym stylu. Nie słuchałem nigdy Godflesh. Nie był to klimat dla mnie. Wyobrażałem sobie, że jestem na koncercie Swans, ale nie wychodziło mi – nie ten wokal i jednak zasadniczo szybszy rytm. Ludzie byli raczej zadowoleni (była nawet nieśmiała próba stage-divingu) – oczywiście Ci, którzy wytrwali, czyli fani. Był młyn pod sceną. Był też bis – długi, jakby Justin Broadrick nie wiedział gdzie jest przycisk do wyłączenia aparatury. Było monumentalnie, bez jakiegokolwiek zagadywania do publiczności, zapowiadania utworów, tylko kilka słów dziękuje na koniec i ukłony. No cóż, nie dorosłem, albo wyrosłem, bo dla mnie był to mało przekonujący występ.

Scream – 9 lipca

Scream – podobnie jak Godflesh – znałem, ale nie słuchałem. No tak jakoś wyszło. Zespól z nowym perkusistą („stary” zmaga się niestety z chorobą nowotworową) koncertuje po kolejnej reaktywacji i ma w planach nową płytę. Bracia Stahl i Skeeter Thompson sprawiają wrażenie, jakby wciąż mieli niewiele ponad 20 lat. Nie mówiąc o nowym perkusiście, który szybko pozbył się koszulki. Punk żyje można powiedzieć. Scream jest zaangażowane, szybkie i nośne. Peter Stahl zagadywał publiczność – m.ni o sytuację w Polsce i stosunek do rządu. Opinie z lewej i prawej strony sceny były identyczne. Wokalista przejawiał też inne aktywności sceniczne i prawie wspiął się po rampie oświetleniowej. Ma gość kondycję, tak jak nie ma włosów. Koledzy z Soul Side przyglądali się z boku, z uznaniem. Na bis Skeeter wywołał Scotta McCloud’a, by zaśpiewać z nim (już bez udziału Petera) „Walking by Myself”. Nie znam kawałków Scream, ale kojarzę z tytułów, że zabrzmiały m.in. dedykowane publiczności „Solidarity”,a także „Fight/American Justice”, czy „This Side Up”. Generalnie skupili się na dwóch pierwszych płytach. Musze powiedzieć, że miło mnie Scream zaskoczył. To był nie tylko nostalgiczny powrót do amerykańskiej sceny punk/hc lat 80. ale po prostu mocny występ.

Girls Against Boys – 10 lipca

Na ten koncert czekałem najbardziej. Mam ich wszystkie płyty i większość „małych” wydawnictw. Trzech panów, znanych już z koncertu Soul Side, uzupełnił na scenie drugi basista, klawiszowiec i śpiewający w chórkach Eli Janney. Właściwie sądziłem, że grupa przestała istnieć (ostatnią EP’kę wydała w 2013 roku), ale czasem grają jednak koncerty. Ostatnio w związku z kolejną rocznicą wydania płyty „House of GvsB” (1996). Ten występ był ewidentnie niesiony entuzjazmem związanym z festiwalem Inne Brzmienia, spotkaniem ze starymi znajomymi ze Scream, koncertem Soul Side i pakietem wspomnień wytwórni Dischord z ich rodzimego Waszyngtonu (choć obecnie muzycy mieszkają w Nowym Jorku). Zagrali dynamicznie i mocno. Aż mi czasami brakowało tych uroczych ozdobników tworzących mini melodie. Tu było głównie motorycznie. Scott dobrze radził sobie za mikrofonem, Eli słabiej. Zagrali wyłącznie kawałki z lat 90. Myślałem, że skupią się na „House of…” ale równie mocno obstawili swój debiut „Venus Luxure No. 1 Baby”. To od tej płyty zaczęli (In Like Flynn” i z niej wybrali dwa utwory na bis („Let Me Come Back” i rozbudowane „Rockets Are Red”). Oczywiście były singlowe „hity” począwszy od „Sexy Sam”, przez „Super-fire”, „Kill The Sexplayer” po „Disco Six Six Six” (zagrali też „Distracted z tej EP). Z „Cruise Yourself” zapodali oprócz singla utwór niejako tytułowy „Cruis Yuur New Baby Fly Self”. Odpuścili wszystko co powstało po 1996 roku uznając, że to czas na „złote lata”. Trochę się wzruszyłem, trochę pobujałem, ale najczęściej kiwałem głową jakbym coś na niej miał. Najbardziej podobały mi się kawałki z „House of…” łącznie z wieczornym „Zodiac Love Team”. Naprawdę dzięki za ten występ. No i za cały Festiwal, którego można faktycznie Lublinowi zazdrościć.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×