Nowej płyty Black Midi nie da się słuchać przy okazji, ani w towarzystwie. Trudno ją sobie ot tak puścić, bo może narobić niezłego bałaganu w naszych zmysłach. Tej muzyce trzeba się poświęcić, przy czym element „sacrum” można sobie darować. Londyńskie trio wybiera szalona zabawę, w miejsce intelektualno-duchowych aspiracji. Rok wcześniej nagrali covery King Crimson, Captain Beefheart i … Taylor Swift. To wiele tłumaczy. Zarazem powinowactwo z grupą Don Vileta (a pośrednio Frankiem Zappą) wydają się najtrafniejsze w przypadku „Hellfire”. Ta płyta jest nieznośna. Rozpisana na dziesiątki instrumentów, przeskakująca z tematu na temat, poszatkowana rytmicznie, okraszona paradnymi dęciakami i niepoważnym wokalem. Utwory są jazz-core’owo gęste i intensywne. Trochę jak okładka, która jest przeładowana, posiekana kolorystycznie i psychodelicznie niejasna. Za produkcję tej nowej muzyki zabrała się Marta Salogni, odpowiedzialna za najbardziej charakterystyczny kawałek z poprzedniej płyty – singlowy „John L”. Mamy tu zatem artystyczny rock, zderzony z orkiestrowymi zapędami godnymi zespołu Jerzego Miliana. Te ekstrawaganckie aranżacje, z głośnymi dęciakami stanowią chyba o największej zmianie w porównaniu do poprzednich płyt. Miłośnicy hard-core’owego oblicza zespołu będą tu zgrzytać zębami. Z trzech singli, podanych w początkowej części płyty, żaden nie ogranicza się do gitarowo-perkusyjnych erupcji. Najbliżej do takiej formuły jest kompozycji „Welcome to Hell”, ale przecież i tu się panowie wydurniają. Lukrowym kiczem otwierają z kolei utwór „Still”, ale gdy słuchacz oswoi się z klimatem z pogranicza bossanovy i americany numer przechodzi w oniryczny klimat i hipnotyzuje do końca swoim rozwinięciem. Przelot po falach radiowych rozdziela tę płytę na pół. „The Race Is About to Begin” to ponad 7 minut fantazyjnej ekspresji z chwilami wyciszenia. Zachodzę w głowę, jak opanować taką kompozycję, by potem ją zagrać na żywo!? No ale generalnie przenoszenie tego materiału na scenę nie będzie łatwe. W studiu trio zostało wsparte przez kilkunastu muzyków. Wokalista Geordie Greep raz jest na tej płycie Frankiem Sinatrą, raz Glennem Danzigiem, bywa Robertem Wyattem, a jeszcze innym razem Johnny Rottenem, a muzycy grają mu tak jak zaśpiewa. Masa tu zgrywy, ale też niekwestionowanego talentu. Jest w tej muzyce coś z filozofii Mr. Bungle i Mars Volta, ale to jednak inna wrażliwość i nieco inne środki wyrazu. Nie potrafię wskazać, które utwory podobają mi się tu najbardziej. Wszystkie są ciekawe i niebanalne. Dzieje się, naprawdę zero nudy i przewidywalności. A przy tym bardzo przyzwoity rozmiar czasowy – panowie załatwiają wszystko w 39 minut.