OFF Festival 2022

Dzień pierwszy

Wróciłem na OFFa po trzech latach. Co się zmieniło? Zamieniłem dojazdy samochodem na darmową komunikację miejską – super sprawa. W 20 minut od zakończenia koncertu wracałem do swojego apartamentu. Kolejka po opaski była dużo krótsza i posuwała się momentalnie. Ceny gastronomiczne poszły w górę, a kolejki i tak były zniechęcające. 17 złotych za ciepławe piwo to zdecydowanie przesada. Stoisk z płytami było mniej (tylko Plays.pl i Winylownia) a ceny raczej gorsze, niż w internecie. Poza tym liczba scen bez zmian, a dobór artystów niezmiennie bogaty.

Piątek 5 sierpnia

Diiv

Zacząłem od głównej sceny (tzw. Perlage), na której w świetle mocnego tego dnia słońca, zagrali Amerykanie z nieznanej mi wcześniej grupy Diiv. Kwartet ma na koncie trzy bardzo dobrze przyjęte płyty: Oshin (2012), Is the Is Are (2016) i Deceiver (2019) nagrane dla niewielkiej wytwórni Captured Tracks. Łączy je miłość do brytyjskiego shoegaze’u z lat 90. pożeniona z mocniejszym, amerykańskim graniem budowanym na cięższej i fantazyjnej sekcji rytmicznej basu oraz perkusji. Ich muzyka jest często w ujmujący sposób melodyjna i wpada w ucho. Często uśmiechałem się do tych kawałków, ale równocześnie dawałem się ponieść niekwestionowanej energii wykonawczej. Wokalista w za dużych ciuchach często krył twarz za włosami, grał tyłem do widowni, a jego wokal wpadał niemal bezpośrednio w mikrofon. Ten głos snuł się delikatnie, wręcz chłopięco i wrażliwie. Co ciekawe lider grupy – Zachary Cole Smith – wystąpił w koszulce dawnej ska-punkowej grupy Subhumans. Za to basista wysuwający się często na pozycję frontmana kontrastował z liderem dynamizmem grania i własnych ruchów scenicznych. Zespół sięgał zarówno po starsze, jak i nowsze propozycje – przy czym o nagraniach z „Deceiver” mówił jako o nowej płycie, choć ma już ponad 3 lata. Swój występ Diiv zakończyli doskonałym singlem z tej właśnie płyty –„Blankenship”. Co tu dużo mówić – kupili mnie tym koncertem.

Squid

Jedno z odkryć gitarowej sceny ub. roku znalazło się na mojej liście koniecznych do zobaczenie występów tegorocznego line-up’u. Kwintet z UK z jedną płytą na koncie wystąpił w namiocie sceny eksperymentalnej. Faktycznie jego muzyka do lekkich nie należy, choć na szczęście zespół ma także umiejętność łączenia hałasu z urzekającymi kompozycjami, a przynajmniej ich fragmentami. Z jednej strony zagrali singlowy, zgrabny niczym wczesne Pink Floyd skrzyżowane z Primusem „G.S.K.” (zaraz jako drugie w set liście), a niedługo potem poczęstowali słuchaczy mocno elektronicznym, wydumanym „Boy Racers”. Niektórych kompozycji znanych z płyty „Bright Green Field” nie byłem w stanie rozpoznać. Squid grał dość głośno tego dnia. Fajnie wykonał kawałek „Narrator”, za to chwytliwy „Padding” na zakończenie został nieco przesadzony natężeniem krzyku i bezpardonowo odgrywanych partii instrumentalnych. To co wyrafinowane z „Bright Green Field” na żywo nieco ginęło. Poza głównym wokalem perkusisty, dwa pozostałe głosy wypadły nieco gorzej. Ludziom chyba się podobało, z tego co słyszałem, ale ja wychodziłem z namiotu z pewnym niedosytem.

Ride

Przechodząc pod główną scenę na sentymentalną podróż do 1990 roku postanowiłem usiąść sobie gdzieś w oddaleniu od sceny i szukać ukojenia w spokojnych dźwiękach klasyki shogaze’u. Płyta „Nowhere” była dla mnie chyba pierwszym ważnym albumem nowej angielskiej sceny przełomu lat 80 i 90. Tu zgodnie z Off’ową formułą miała zostać odegrana w całości. Występ poprzedziło instrumentalne intro wyjęte z pierwszej płyty This Mortal Coil. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi a Ride rozlało ponad głowami zebranej publiczności morze gitarowych dźwięków, ubrane w dwa wciąż młodzieńczo brzmiące wokale Andy Bella i Marka Gardenera. Ze sceny poleciały tak lubiane przeze mnie „Kaleidoscope”, „Vapour Trail” i „Paralyze”. Świetnie wypadło „Dreams Burn Down”. Generalnie był to koncert skrojony pod fanów. Oczywiście ta muzyka nie robi już takiego wrażenia jak oryginalnie, ale do wykonania „Nowhere” w Katowicach nie można się było przyczepić. Andy Bell miał na sobie koszulkę z napisem „socialism”, co w czasach nagrania debiutanckiej płyty nie zostałoby w Polsce dobrze przyjęte, ale od tamtej pory wiele rzeczy zdążyło się już w naszym kraju zmienić.

Bikini Kill

Nie słuchałem nigdy Bikini Kill, ale oczywiście o nich słyszałem. Kathleen Hanna to przecież ikona feministycznego punk-rocka, a sam zespół uchodzi za sztandarowa grupę ruchu riot grrrl. Do klasycznego składu Hanna, Kathi Wilcox, Tobi Veil dołączyła gitarzystka Sara Landeau. I choć grupa nie nagrywa od dawna płyt, a członkinie udzielają się też w innych projektach, to ze Sceny Leśnej poleciały entuzjastycznie przyjęte klasyki z lat 90. Przekaz jest niezmienny i wciąż jakoś aktualny. Doszedł jeden nowy – to co uchodzi facetom z paroma dekadami na scenie, powinno należeć się też kobietom. Hanna i Veil – wokalistki grupy nic sobie nie robią ze swojego wieku i w bezkompromisowych strojach wykrzykiwały swoje krótkie, punkowe piosenki. „Rebel Girl”, „I Like Fucking”, „Reject All Americans” brzmią wciąż zdecydowanie. Ta prostota broniła występ przed parodią, bo czego tu się czepiać? To zawsze była muzyka przeciw i w opozycji do kanonów. Zarazem zachowała swoją motoryczną siłę wyrazu. Członkini Bikini Kill często zmieniały się pozycjami, przekazując sobie wzajemnie instrumenty i mikrofon. Zwłaszcza Kathi Wilcox dała się poznać w każdej z czterech ról (choć najskromniej od strony wokalnej). To także manifest kobiecej siły i protest wobec konwencją, w której dziewczyna najlepiej żeby ładnie wyglądała i śpiewała.

Mura Masa

Brytyjski multiinstrumentalista, DJ i producent to kolejna nowa postać jaką poznałem za sprawą tegorocznego OFFa. Gość współpracował z takimi artystami jak Damon Albarn, Slowthai, Stormzy, Charli XCX , czy ASAP Rocky. Doceniony przez krytyków i fanów dla mnie był dotąd postacią całkiem anonimową. Nie spieszyłem się specjalnie na jego występ i nawet nie czekałem do samego jego końca. Mura Masa zaczął od części instrumentalnej, wzbogaconej projekcjami w tle. Jego elektroniczna muzyka, z gitarowymi wstawkami całkiem dobrze wypadała, ale nie była dość porywająca. Ten element zapewniły dwie ciemnoskóre wokalistki, które nie tylko wzbogaciły kawałki dobrymi wokalami, ale też ruchem scenicznym (sam artysta ukrywał się w tle na podwyższeniu za swoimi zestawami klawiszy i komputerów). Klubowe rytmy wzbogacone zostały o elementy r’n’b co wyszło całości na plus. Płyty Mura Masy bym sobie nie kupił (w tym roku wyjdzie już trzecia), ale posłuchać się dało.

A poza tym…

Przy piwie dobiegały do mnie odgłosy z występu Jakuba Skorupy. Zachęcające, przyjazne i bezpretensjonalne. Artysta do zapamiętania. Zona była posłuchać holenderskiego Altin Gun. Ponoć porywające. Ludziom się podobało. Taneczne, ale i z folkową, turecką nutą. Na trzy kawałki wpadłem też do T-tent na występ jazzowego perkusisty Mackaya McCraven’a z towarzyszeniem dwóch muzyków. Mieli łączyć jazz w duchu wytwórni Blue Note z hip-hopem, ale jakoś tego nie usłyszałem. Utwory wydały mi się dość do siebie podobne i odpuściłem.   

Żałuję:

Szkoda, że Romy z The XX zaczęła koncert dopiero o 1:15. Nie dotrwałem.   

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×