Gdy na głównej scenie rapował Ghetts, ja próbowałem coś zjeść. Nie udało mi się nabrać wiary w sukces i odpuściłem. Spotkałem za to znajomych i miałem dzięki temu towarzystwo podczas koncertu Amerykanów z Detriot, którzy postanowili zmasakrować katowicką publiczność.
Znajomość albumu „Ultrapop” przygotowała mnie na ekstremalne przeżycie, ale jednak nieco innego typu. Na scenie zjawiło się sześciu facetów, z czego przynajmniej dwóch o posturze bohaterskich drwali oraz drobna dziewczyna ukrywająca twarz za cekinową maską. Zagrali tak głośno jak tylko się dało. Darli się też wniebogłosy. Nawet dziewczyna, jak już dopuszczali ją do mikrofonu. Trzy gitary robiły swoje. Do tego klawisz i interesująca perkusja o lekko elektronicznej barwie obsługiwana przez czarnoskórego pałkera w koszykarskiej koszulce Denisa Rodmana. Nie mogę powiedzieć, że rozpoznałem jakieś utwory z płyty (w sumie mają ich dwie na swoim koncie). Było ciężej i drastyczniej. Śpiewający gitarzyści pozbyli się szybko koszul. Jeden z nich rzucił się nawet ku publiczności, której współczułem zadania noszenia go na rękach (fakt, że nieporadnie to szło, ale gość miał nie tylko wygląd ale i słuszną wagę). To był świetny, energetyczny show, na pewno efektowny, ale też czułem się nim nieco stłamszony. Już mnie nie rusza takie miażdżenie dźwiękiem. Nie pokochałem „Ultrapop” w studyjnym wydaniu, choć doceniałem jego niuanse. W wykonaniu live niuansów nie było. Była tylko moc. O ile recenzenci mogli pisać o ukrytych melodiach na płycie, tak tu melodie zostały stłumione właściwie do zera. Tylko jeden krótszy kawałek na początku występu dał wytchnienie, potem nawet pomiędzy utworami musiało coś się sprzęgać i hałasować. Jak dla mnie przedobrzyli, ale dla wielu to było „coś dużego”.
Dry Cleaning
Jakże dobrze było skryć się w T-Tent, by posłuchać Dry Cleaning. Przede wszystkim głos Florence Shaw był dla mnie wybawieniem. Niski i zmysłowy. Nawet nie musiała specjalnie śpiewać, by tworzyć klimat. Jej subtelna twarz skryta za długimi, gładkimi włosami dodawały subtelności w kontrze do dość chłodnej i post-punkowej muzyki. Dry Cleaning niczego nowego nie wymyślili, ale efekt jest naprawdę intrygujący. Materiał znany z płyty „New Long Leg” zabrzmiał nawet lepiej niż studyjny. Głębiej i efektowniej. „Strong Feelings”, „New Long Leg’, czy zagrany na zakończenie singiel „Scratchcard Lanyard” przekonały chyba nawet tych, którzy ich wcześniej nie znali. W trakcie koncertu zespół zaprezentował również singiel „Don’t Press Me” z zapowiadanej na październik drugiej płyty. Jesi pójda jego sladem będzie to nieco cieplejszy i bardziej energiczny materiał. Zespół był nieco zaskoczony doskonałym przyjęciem (jakiś fan domagał się od Florence „prania na sucho”, czym ją mocno rozbawił). W moim odczuciu był to występ naprawdę bez zarzutów.
Iggy Pop
Niewiele legend zaliczyłem w swoim życiu (o ile w ogóle jakąś?). W przeciwieństwie do Muńka nie widziałem Dylana i Stonesów. Nie widziałem też Lou Reeda. I na Iggy Popa się specjalnie nie zasadzałem. Ten OFF wyszedł mi trochę tak szczęśliwie i przy okazji. Bilety kupiłem dopiero 2 sierpnia. No ale jak już przyszedł sobotni wieczór 6 sierpnia poczułem, że zaraz wydarzy się coś znaczącego. Bo w tym roku to był Jego festiwal.
Iggy Pop wszedł na scenę ostatni, przy subtelnych dźwiękach generowanych m.in. przez swoją uroczą gitarzystkę przy pomocy smyczka. Oprócz niej mieliśmy na scenie dwuosobową, „czarną” sekcję dętą, klawiszowca, perkusistę, basistę i drugiego gitarzystę. Prawdziwa moc, bo to świetna „orkiestra” była. Zaczęło się od „Five Foot One” z płyty „Face Value”. Marynarka szybko zleciała z ramion Popa i artysta w swej bezceremonialnej, półnagiej pozie już w trzecim kawałku zaserwował nieśmiertelny „I Wanna Be Your Dog”. No jak ja mogłem się poczuć słysząc na żywo taki numer!? Jakby tego było mało jako piąty poleciał mocarny „Lust For Life”, a zaraz po nim ponadczasowy hit „Passenger”! Aż się wystraszyłem, że Iggy nie czuje się na siłach zagrać 90 minut i woli załatwić szybko hity by nie było potem pretensji. Ale nie – czuł się tej nocy doskonale. Serwował swoje niezapomniane kawałki jak „Sister Midnight” i „Mass Production” z debiutanckiej płyty „The Idiot”, klasyki The Stooges w stylu „T.V. Eye”, „Gimme Danger”, „Dirt”, „Search and Destroy” i jego ulubiony – jak przyznał – numer zespołu „I’m Sick of You”, w którym mógł popisać się głębią swojego wyjątkowego wokalu. Z nowych rzeczy poza nawiązaniem do „Free” zabrzmiał świetny „James Bond”. Iggy dużo zagadywał, trochę się nawet wzruszał. „Death Trip” poprzedził wyznaniem, że jest świadomy iż śmierć już na niego czyha. Zaprosił na scenę jedną z fanek z pierwszego rzędu, która – jak powiedział – cały koncert ciężko na to pracowała. Mówił, że zrobiliśmy mu jako publiczność świetny wieczór. Wyszedł oczywiście na bis by wykonać dwa hity z drugiej płyty „The Stooges” – „Down on the Street” i „Fun House”. Wolałbym „1969” i „No Fun” z „jedynki”, ale co ja się czepiam. Tak jak Iggy ostatni wszedł, tak ostatni schodził ze sceny. Jakby miał świadomość, że takich koncertów może nie zostało mu już wiele? Pomimo energii, głosu i witalności. To była bez wątpienia „duża rzecz”. Na pewno najważniejsza na całym tegorocznym OFFie.
A poza tym…
Żona zamiast The Armed wybrała uroczy koncert Arooj Aftab i trochę jej tego zazdroszczę. Ja posłuchałem jeszcze białoruskiego zespołu Mołchat Doma. Przywołał wspomnienia z występu Jacuzi, ale język rosyjski to nie turecki, a repertuar nie miał aż takiego powabu. Kolejne kawałki przypominały klasyki nowej fali pokroju „A Forest” The Cure, czy „Blue Monday” New Order, ale to jednak nie było to. Zaskakujący był wizerunek wokalisty, który lepiej wyglądałby na czele TSA, niż taneczno-post-punkowej grupy.
Żałuję:
Nie zdążyłem na koncert Mdou Moctar na scenie eksperymentalnej. Wybrałem się do Chorzowa na „Diamentową Ligę” i zostałem na stadionie aż do najszybszego w tym roku biegu na setkę kobiet.