„Ralph Kamiński to dziwoląg” – zgodziłem się z kolegą, który go nie lubi, ale nie dodałem już, że mnie tacy zdecydowanie interesują. Przy czym właściwie mocno się sobie dziwię w tym konkretnym przypadku, bo muzyka Kamińskiego i jego pozy sceniczne nie kojarzą mi się dobrze. Jako dziecko lęków, klaustrofobii, ponuractwa i niewiary lat 80. musiałem przejść długą drogę do zaakceptowania artystów przerysowanych. „Bal u Rafała” otwiera swoista uwertura z bombastycznym głosem Piotra Fronczewskiego, który niczym Franek Kimono, zaprasza do zabawy. Ale najnowsza propozycja Ralpha, pomimo paru akcentów, nie jest albumem lekkim, rozrywkowym i PRL’owskim. Skomponowane w czasie pandemii utwory, zagrane i zaśpiewane wyłącznie przez samego Kamińskiego, są obszarem wrażliwości, bolesnych wspomnień i nostalgii ujętych w proste, syntezatorowe aranżacje. Jest tu rozliczenie z przykrymi doświadczeniami ze szkolnych czasów (Małe serce), powrót do domu dziecięcych przygód (Krystyna), wspomnienie młodych chłopaków, którzy popełnili samobójstwo (Duchy), ból miłosnych rozczarowań (Ale mi smutno), czy lęk przed mijającą młodością (Latka). Ralph Kamiński ma świadomość, że odniósł sukces i wyzwolił od wielu obaw, a jednak wciąż liczy na to, że to ktoś urządzi dla niego bal (Bal u Rafała) i potraktuje jak wiernego psa (Pies). On wciąż się wciela w sceniczne postacie, ale w tekstach nie oszukuje. Ta płyta jest przyjemna w odbiorze, nieco bawi, trochę wzrusza, odrobinę dystansuje i śmieszy. Spośród czterech lansowanych wcześniej utworów, najbardziej wpadają w ucho „Krystyna” i tytułowy. Ale w pamięć zapadają równie szybko „Małe serce” i „Pies”. Każda kolejna płyta Kamińskiego jest nowym pomysłem i projektem. Wszystkie są jednak odzwierciedleniem jego osobistego świata i nie warto zważać na te stylistyczne przebieranki. Ralph jest takim samym dziwolągiem jak ja, mimo że dzielą nas ponad dwie dekady.