Dla mnie Marilyn Monroe to pewien mit pop-kulturowy. Postać z kultowych ujęć i opakowań. Tragiczna gwiazda z filmów, które mnie nie obeszły. Symbol seksu sprzed moich narodzin. Ale film Andrew Dominika uczynił postać MM pierwszy raz mi bliską. Nie czytałem głośnej powieści Joyce Carol Oates, która stała się bazą dla scenariusza, ani żadnej biografii wielkiej gwiazdy Hollywood przełomu lat 50 i 60. Znałem pobieżnie główne fakty z jej życia, ale tu dopiero ułożyły mi się w jakąś określoną historię. Nie szukałem w tym filmie prawdy o słynnej blondynce, raczej po prostu historii słynnego człowieka z pewnej epoki. Reżyser wykonał trochę podobną robotę, jak niedawno Luhrmann, kreując postać Elvisa. Uczynił ze swojej postaci ofiarę czasów i biznesowo-medialnych machin. Norma Jean wychowała się w traumatycznym domu, bez ojca, którego znała jedynie z podniszczonej fotografii i opowieści oraz z zaburzoną psychicznie matką, która twierdziła, że została sama, bo jej bogaty kochanek nie chciał mieć problemów z dzieckiem. Jako mała dziewczynka trafiła do sierocińca, bo matka została zabrana do szpitala psychiatrycznego. Jakie szanse miała Norma, by zostać Marilyn Monroe, jaką poznał świat? „Blondynka” to przede wszystkim opowieść o samotnej kobiecie w męskim świecie. Przeżywa wciąż traumy dzieciństwa, odrzucenie przez matkę, brak ojca, którego zastępują jej marzenia o opiekuńczym duchu. Gdy zaczyna karierę aktorska, mężczyźni uważają ja za wariatkę, za to z boskim ciałem (czy też „zadkiem” jak stwierdza jeden z nich po pierwszym przesłuchaniu). Tak jak przemysł muzyczny wywierał presję na Elvisie, tak branża filmowa na Marilyn. Także stała się produktem, wizerunkiem i symbolem seksu. Też była szprycowana prochami. Tyle, że Marilyn była jeszcze wykorzystywana seksualnie. To niewyobrażalnie brutalny świat, w którym gwiazdą było się dla milionów widzów, ale dla niektórych tylko „mięsem”, „kaprysem”, czy emocjonalną potrzebą. Co prawda na jej drodze stawali ludzie, którzy ją kochali – zwłaszcza dwóch fotomodeli, który pomogli odkryć jej zmysłowość i cielesność, ale i pisarz Arthur Miller, który dostrzegł jej wrażliwość i wyczucie intelektualne (Marilyn czytała i przeżywała Dostojewskiego, czy Czechowa). Ten film skonstruowany jest z lęków, marzeń i zagubienia. Filmy i kariera są tylko tłem obcym bohaterce, światem, w którym nie do końca świadomie uczestniczy. To kto inny kreował postać MM jaką znamy. Ten film jest bolesny, bardzo subiektywny, ale mnie się podobał. Przeżyłem go, coś mi powiedział zarówno o bohaterce, jak i o tamtych czasach. To upadek paru mitów. A sama Marilyn z symbolu, stała się tu ofiarą seksu. Przekonała mnie Ana de Armas w roli tytułowej, podobały mi się zdjęcia i muzyka pary Nick Cave/Warren Ellis. Warto spojrzeć na tamte czasy z takiej perspektywy, jaką nakreślił Andrew Dominik i pomyśleć na ile się one zmieniły.