Pamiętam powódź we Wrocławiu z lipca 1997 roku. Popłynął na niej nawet ówczesny rząd. Gdy kilka tygodni później brat mojej późniejszej żony pokazywał nam ślady po wodzie na wrocławskich kamienicach, trudno było mi sobie wyobrazić jak mogło do tego dojść. Nie bardzo mogłem też uwierzyć, że dziś uda się odtworzyć nastrój tamtych dni. A jednak serial „Wielka woda” autentycznie mną poruszył. Skala tragedii, siła żywiołu, przemiana miasta i determinacja ludzi są tu niezwykłe. Oczywiście pewne elementy fabularne dodano, ale ich dramatyzm jest jak najbardziej na miejscu. Wrocławski polityk, dawny działacz antysystemowy zastępuje wojewodę. Po zalaniu Kłodzka obawia się o problemy we Wrocławiu. Prosi o pomoc niezależną hydrolog – swoją bliską znajomą sprzed lat. Napięcie jakie panuje między tą parą pozwala dość szybko połączyć kropki ich historii – zwłaszcza gdy pojawia się między nimi nastoletnia Klara. Druga oś bohaterów, to gospodarz ze wsi Kęty, którego ojciec trafia do wrocławskiego szpitala, a syn przyjeżdża z Niemiec poznać rodzinny dom, który właśnie remontuje. Młoda pani hydrolog, kobieta po przejściach, stawia inne diagnozy, niż miejscowi utytułowani specjaliści. Ale także ona nie spodziewa się skali problemów. Pierwszy błąd wiąże się z brakiem właściwych map i dokumentacji (poprzednia powódź – z 1903 roku – zdarzyła się jeszcze za niemieckich czasów). Co gorsza kierownik zapory wodnej w Dzierżoniowie nie słucha poleceń, bo w jego interesie jest doprowadzenie do realizacji regat na zbiorniku. Z kolei mieszkańcy zalewowych terenów we wsi Kęty nie chcą słyszeć o ratowaniu Wrocławia ich kosztem. Wreszcie matka pani hydrolog to była gwiazda opery, która zamknęła się w domu a wstyd związany z jej tuszą sprawia, że nie będzie chciała uciekać z mieszkania przed zagrożeniem. Twórcom serialu udało się przywrócić klimat lat 90. – tego dziwnego czasu niby już wolnej Polski, a jednak jeszcze XX wiecznej. Jest bałagan, samowolka, ale też bieda. Przede wszystkim jest jednak woda. Jest jej naprawdę dużo, a o to obawiałem się najbardziej. Widzimy zalane domy i ulice. Są tu niezwykłe sceny podawania chleba z łodzi przez okna, chodzenie po dachach, nawet impreza weselna w mieszkaniu, w którym wszystko szwankuje, bo są przerwy w dostawach prądu. W tej tragedii, o czym już się często nie pamięta, ludzie tracili nie tyko majątek, ale także życie. I ta cała groza jest tu oddana. Nie pamiętam udanych polskich filmów katastroficznych. Teraz będę mógł przywoływać „Wielką wodę”.