Editors trochę się spóźnił, bo gdy w 2005 roku wydawał swój debiutancki album na scenie było już kilka zespołów odwołujących się do Joy Division i innych brytyjskich grup tzw. „zimnej fali”. Przede wszystkim był nowojorski Interpol, który miał już wówczas na koncie dwie świetne płyty. Kwintet musiał zatem przeprofilować nieco swój styl, postawić w większym stopniu na klawisze i tę drogę realizuje do dziś. Po drodze odeszło dwóch oryginalnych członków zespołu, których zastąpiło trzech innych – w tym dwóch odpowiedzialnych za elektronikę i syntezatory. Jednym z nich jest związany z Fuck Buttons niejaki Blanck Mass, a „EBM” to ich już trzecie wspólne dzieło. Oczywiście nazwa płyty i styl okładki kojarzy się z Nitzer Ebb i falą „electronic body music” do którego należał też choćby popularny trzy dekady temu Front 242, a cztery dekady temu D.A.F. Pomysł takiego kierunku jest dobry, bo dodaje grupie wyrazistości, a album łatwiej zapamiętać na tle poprzednich. Otwierający „Heart Attack”, który był pierwszym singlem zwiastującym płytę, bardziej przypomina Future Islands, niż gitarowych smutasów z przełomu lat 70. i 80. „Picutesque” ma zdecydowanie bliżej do przytoczonego wyżej Front 242. Masywna, połamana elektronika, nieco mechaniczny wokal i prosty rytm. Kolejny singiel – „Karma Climb” przypomina z kolei Clan of Xymox. „Kiss” zahacza wręcz o muzykę dyskotekową, a wokal Toma Smitha jest tu wysoki jak nigdy wcześniej. „Strawberry Lemonade” jest ciekawym nawiązaniem do stylu dark electro. Szybki jak na Editors utwór „Educate” jest trochę przeciągnięty, jak na mój gust. Mocno w stylu nurtu EBM brzmi zamykający album „Strange Intimacy”. Jego zdehumanizowanego ducha ratuje jednak wokal Smitha i bardziej romantyczny klawisz w rozwinięciu. Niemniej to jedno z ciekawszych nagrań na tej płycie, pokazujące dość dobrze odmienione oblicze Editors. Grupa kolejny raz ratuje się zatem przed zjadaniem własnego ogona. Co więcej, widzę dla niej jeszcze jakieś perspektywy na przyszłość. To w sumie dużo jak na etatowych epigonów.