„Return of Dream Canteen” – Red Hot Chili Peppers

Warner Records, 14 października 2022

„Return of Dream Canteen” – Red Hot Chili Peppers

Wiele już napisano o najnowszej płycie Redhotów. Zarzuca się zespołowi, że nagrał ją dla siebie, że nie potrafił odsiać „ziarna” od „plew”, że za dużo tu eksperymentów. Trudno mi się jednak z tymi opiniami zgodzić. Jeśli czegoś brakowało mi w tym zespole ostatnimi czasy, to właśnie szaleństwa i popuszczenia cugli radiowych formatów. „Unlimited Love” było przyjemną płytą, która dobrze wchodziła, ładnie brzmiała, ale nijak się miała do dawnych czasów, gdy Panów roznosiła energia i lekkoduszność. No i za mało było ostrego funku. Ale niech nie boją się Ci, dla których Red Hot Chili Peppers to ten zespół do „Calinornication”. Na tej płycie nie brak ładnych ballad i przyjemnie zagranych nut. Kiedis śpiewa raczej elegancko, a Frusciante trzyma się przeważnie gładkich partii gitarowych. Owszem, singlowy „Tippa My Tongue” otwierający album puszcza oko do tych, którzy liczą na psikusy ale poza tym początek płyty jest lekki i melodyjny. Kolejny singiel „Eddie” dedykowany liderowi Van Halen zaczyna się pięknie, niczym kolejne „Under The Bridge”, ale okraszone zostaje gitarowymi ślizgami w heavy metalowym stylu – dla mnie nie do przyjęcia, ale na pewno wyrywającymi ze strefy komfortu. Radiowi DJ’e będą go wyciszać od połowy, zniesmaczeni. A przecież łatwo byłoby skrócić ten numer do 3 minut i byłby murowany hit. Kolejny – „Fake As Fuck” nie nadaje się do radia już za sam tytuł. To znów przewrotny kawałek i trudno przy nim spokojnie usiedzieć. Ma dynamiczne, funkowe przyspieszenie wzbogacone o świetną trąbkę i ujmujące przejścia w kierunku psychodelicznych wyobrażeń ze świata Jimi Hendrixa. „Bella” pasowałaby jak ulał do „Blood Sugar, Sex Magic” i wcale nie prezentowałaby się tam blado. To taki trochę bliźniak „Breaking The Girl”. W „Roulette” zaskakuje spory udział gitary akustycznej. Takie „My Cigarette” to niemal new romantic, gdyby nie jazzująca partia saksofonu w końcówce. Na właściwe sobie tory zespół wraca w „Afterlife”, choć gitara tam drobi chwilami niczym w Talking Heads, a frazowanie Kiedisa znów ma jazzowy posmak. Urocze jest „Shoot Me a Smile”. Niczego nie można też zarzucić singlowemu „The Drummer” utrzymanemu w spokojnych tonacjach. Energia wraca w wyróżniającym się na całej płycie „Bag of Grins”. Tak Redhoci dawno nie brzmieli. Jeszcze ten kosmiczny klawisz…, no naprawdę świetny numer. Kolejne zaskoczenie przychodzi w kompozycji o rzucającym się w oczy tytule „La La La La La La La la La”. Tak z kolei zespół nie brzmiał nigdy. Zero rocka i zero funku. Powiedzmy, że to taka jazzowa ballada, w stylu Lionela Richie. Uwagę zwraca także kończący standardowe wydanie utwór „In The Snow” – kolejny  z moich faworytów. Zadziwiające, syntezatorowe efekty w tle, fajne partie wokalne i totalny spokój. Do tego narracyjna partia budująca klimat. Chyba najlepsze zwieńczenie w karierze. Może dołożony utwór nr 18 psuje trochę osiągnięty efekt, ale szkoda byłoby go nie mieć, bo to taka trochę zachęta do kolejnego odpalenia płyty. Szybkie rytmy i frazy, no i niewątpliwie przebojowy charakter. Serio, nie wierzcie, że to płyta na siłę, efekt zespołowej próżności i napalenia na granie w odnowionym składzie. Moim zdaniem to jedna z najlepszych pozycji zespołu w XXI wieku.   

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×