W muzyce Dry Cleaning ważny jest klimat, tworzenie atmosfery. Na drugiej płycie zespołu efekty te są osiągane nie tylko przez zimny, jakby beznamiętny wokal Florence Shaw, ale także rozbudowane instrumentarium, wzbogacona przede wszystkim przez różnego typu instrumenty dęte i przestrzenne traktowanie gitar. Nawet, gdy muzyka jest pełna życia, jak w przypadku „Kwenchy Kups”, przebojowego „Gary Ashby”, czy pierwszego, zagranego też na koncercie w Polsce singla „Don’t Press Me”, uśmiechać można się zaledwie półgębkiem. To prawdziwe Dry Cleaning kryje się w wymownym „otwieraczu” – „Anna Calls From The Arctic”. W tym kontekście chwała grupie, że nie wiesza nas we wszystkich nowych piosenkach. „Hot Penny Dat” zaskakuje wręcz funkowym chwytem i przetwornikiem gitary. Dołączony do niego saksofon wypada całkiem intrygująco – nieco jak na debiucie Brygady Kryzys. W ogóle londyński kwartet na nowej płycie szuka nowych rozwiązań. W moim odczuciu bliżej są tutaj ducha końca lat 70., kiedy bardziej liczył się otwarty umysł, niż gatunkowe szufladki. Trzeba się jednak w te nagrania wsłuchać, bo na pierwszy odsłuch może się wydawać, że grupa wciąż gra swoje i przede wszystkim wyciska efekt z charakterystycznego wokalu Shaw. Może nie ma tu takiego killera, jak „Scratchcard Lanyard” z poprzedniej płyty, ale nowy materiał jest na pewno bogatszy i ciekawiej zagrany. Zrobienie singla z piosenki, która trwa 1 minutę i 50 sekund też robi wrażenie. Zespół podczas nagrywania „Stumpwork” odreagowywał różne traumatyczne wydarzenia ze świata i swoich rodzin. Muzyka nie była jednak dla nich przedłużeniem złych emocji i smutku, lecz odskocznią. Dużo w niej fantazji, absurdu i wolności. A to, że kończą płytę utworem „Icebergs” nie powinno jednak nikogo dziwić. Jakie atuty, taki klimat.