Czasem bywa tak, że zespół zmienia nazwę i kontynuuje działalność pod innym szyldem. Gilla Band wcześniej nazywał się Girl Band, a ja recenzowałem ich poprzednią płytę „The Talkies” trzy lata temu. Uprzedzałem wtedy, że to muzyka dla poszukiwaczy odważnych dźwięków, bo irlandzki kwartet nie kłania się masowym gustom. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Zgrzyty, sprzężenia, świsty i różne dysharmonie atakują na nowej płycie – przewrotnie zatytułowanej „Most Normal” – już od samego początku. Jeśli ktoś lubi surowość powiedzmy The Fall znajdzie tu przyjazne dźwięki na poziomie trzeciego, singlowego utworu „Backwash”, ale generalnie zdecydowanie częściej dostajemy tu przekraczanie barier i słowno-instrumentalne zawirowania. Trochę jakby zmiksować postpunkowców z wczesnym Einsturzende Neubauten. Z dziewczyną się tego nie posłucha – można byłoby zażartować w odniesieniu do zmiany nazwy grupy. Takie normalniejsze kawałki, bliskie choćby wczesnemu These New Puritans to choćby „Binliner Fashion” tyle, że także tu po paru normalnych taktach dostajemy absolutne dźwiękowe szaleństwo. Zawsze to lepsze niż świdrujące gwizdy w uczciwie zatytułowanym kawałku „The Weirds”. Można się z nim zmierzyć, docenić generowane elektroniczne chropawości, basowe tąpnięcia i fabryczne tła, ale ile razy!? Co więcej, jest to najdłuższy fragment płyty, trwający blisko 7 minut. Doceniam zespół za inwencję i bezkompromisowość. Tym bardziej, że jak chcą, to grają naprawdę porywająco. Przynajmniej punkowcy mogliby być zadowoleni. Oczywiście to spory krok naprzód w porównaniu do takiego Fontaines D.C. , czy Idles. Otrzymujemy tu raczej dekonstrukcję postpunkowych struktur na wzór założeń P.I.L. i wczesnego Sonic Youth. Dostajemy także interpretację motywu ze znanego przeboju „I Ran” A Flock of Seagulls w zamykającym „Post Ryan”. Gilla Band nie zna gatunkowych granic. No ale skoro inspiracją dla poprzedniej płyty był dla nich ponoć Marvin Gaye… Moje koty rzadko strzygą uszami przy muzyce, jaką puszczam w domu, ale przy tej płycie im się zdarza.