Są czasem filmy prawie zupełnie niepotrzebne. Przemysł kinematograficzny je produkuje, a ludzie oglądają. Jednak nikt nie ma złudzeń co do wartości takiej roboty. Norweski „Troll” jest właśnie tego typu dziełem. Szybko wskoczył na czołowe miejsce oglądalności, ale jest rozpaczliwie wtórny i przewidywalny. Ja nie bronię Skandynawom mieć swojej Godżilli, czy też swojego King Konga. Oczekiwałbym jednak jakiegoś odstępstwa od kanonu. Tymczasem troll zostaje wybudzony przez niszczące naturę prace człowieka przy budowie górskich tuneli. Naukowcy traktują ślady olbrzyma jako efekt racjonalnych zjawisk geologicznych. Jedynie sprowadzona helikopterem wojskowym Pani paleontolog uważa, że chodzi o żywą istotę. Młoda Paleontolożka ma ojca, żyjącego na uboczu, obłąkanego badaniem baśniowego świata trolli. Zdarzenie w górach jest okazją do odnowienia relacji. Ojciec jest bezcennym źródłem wiedzy. Wojsko oczywiście jest bezrefleksyjne, a próby zniszczenia olbrzyma przynoszą katastrofalne skutki. Pozostaje ewakuacja Oslo i pocisk jądrowy. Żeby nie doszło do użycia takiej broni, musi zwyciężyć wiedza z dawnych podań. Jedynym zaskakującym wątkiem jest to, że zagładę trolli spowodowało Chrześcijaństwo, stąd próba walki z olbrzymem przy użyciu kościelnych dzwonów. Przy obecnej technologii łatwo o przyzwoite efekty specjalne, stąd oglądanie „Trolla” nie jest tak bolesne, jak choćby filmowego „Wiedźmina”. Męczy jednak wizja paru szlachetnych bohaterów, którzy walczą z nadnaturalnym złem lepiej, niż cały aparat państwowy. Wszystkie te zgrane triki i wyświechtane sposoby grania na uczuciach. Dlaczego zatem spędziłem 100 minut przed ekranem? No właśnie. Raz, że wychowałem się na kinie z potworami, dwa, że czasem gotów jestem obejrzeć komedię romantyczną, film świąteczny, czy bajkę dla dzieci. Żałuję tylko gdy nie znajduję w tym cienia uroku, jakiegoś deszczyku emocji, czy choćby jednego żartu. „Troll” to naprawdę niegroźna strata czasu. Boję się, żeby ktoś nie „obudził” u nas Smoka Wawelskiego, czy zaklętych w Giewoncie rycerzy.