Żadna płyta Big Thief nie wydała mi się dotąd tak dobra, jak o niej pisali. Na każdej znajdowałem coś dla siebie, ale równocześnie przeżywałem rozczarowania. Długo zatem zbierałem się z poznaniem „Dragon New Warm Mountain I Believe In You”. Właściwie to dałem się przekonać sile recenzentów, jednocześnie zakładając, że to ostatni raz – albo w końcu zaskoczy, albo już nie będę wracał do muzyki kwartetu. No i chyba bardziej zaskoczyło. Ten ambitny album powstawał wolno i w kilku sesjach. Grupa zarejestrowała mnóstwo nowych nagrań, z których aż 20 umieściła na płycie. Udowodniła przy okazji, że na jednym kompakcie może zmieścić się ponad 80 minut muzyki. Proszę nie sugerować się etykietą 4AD, bo Big Thief to bardzo tradycyjny zespół. Większość jego repertuaru to piosenki z amerykańskiego baru, nawet niezadymionego. Spokojne tempa, gitara akustyczna, kobiecy, lekko łamiący się wokal Adrianne Lenker. Gdyby szukać tu nowych dźwięków, to na pewno uwagę zwraca „Time Escaping” opleciony na zaskakujących perkusjonaliach. Klimat The Waterboys z czasów „Fisherman’s Blues” przywołuje singlowy „Spud Infinity”. Moją uwagę przykuwa z pewnością rozegrany „Little Things”, kojarzący się trochę z nagraniami Throwing Muses (a przynajmniej Kirstin Hersh). Oryginalnie wypada „Heavy Bend” poprzez udział dość nietypowego, kołatkowego instrumentarium. Dream-popowy sznyt ma „Flower of Blood”. Z tej samej bajki jest nieco tajemniczy „Blurred View” – z takim graniem zespół na pewno zostałby pogoniony z każdego baru, albo odesłany na plan „Twin Peaks”. Do raźnego, znów tradycyjnego „Red Moon” powstał nawet teledysk. Na singlu wyszedł prosty, pogodny „No Reason” z partią fletu i sympatycznym chórkami. W moją pamięć zapadł za to „Wake Me Up To Dry”, wyjątkowo zrobiony z automatem perkusyjnym. Podoba mi się również singlowy, bezpretensjonalny „Simulation Swarm”. Zabawnie hippiesowskie jest „Love Love Love”. Płyta kończy się w żartobliwym nastroju, jaki pozostawia po sobie „Blue Lightning”. Ale są tu tez bardzo skromne piosenki, albo takie, jakie Bob Dylan zagrał już setki razy. Niemniej jest w tym to coś, co sprawia, że jednak chce się dosłuchać tej płyty do końca, a potem wrócić czasami.