Lana Del Rey w pewnym momencie swojej kariery stała się bardziej kameralna, stylowa i ceniona. Mnie tymczasem tęskno za jej power-popową twarzą, a na kolejnych płytach szukam raczej odstępstw od reguł, niż zachwycam się brzmieniem głównego nurtu. Nadzieje na zmiany rozbudził we mnie drugi singiel „A&W”, który wprowadził trip-hopowe elementy, elektroniczne pomruki, zaskakujące przejścia i momentami nowy sposób śpiewania. Ponad 7 minut intryguje od początku do końca, choć mnie najbardziej pociąga to co dzieje się od piątej minuty. Niestety pozostałe dwa single, które zresztą zaczynają album, ogrywają znane z ostatnich płyt patenty. Przy czym utwór tytułowy podoba mi się w tym zestawie bardziej – to klasycznie rozmarzona, dostojnie powolna piosenka. Płytę wzbogacają potem dwa przerywniki oparte na teatralnych występach przy dźwiękach pianina. To tworzy ciekawy efekt i rozdziela płytę na singlowy wstęp i resztę. Bardzo ładną kompozycją jest ukryty pomiędzy „interludiami” „Candy Necklace” nagrany z gościnnym udziałem, grającego na pianinie i śpiewającego Jona Batiste’a. Ten czarnoskóry artysta odpowiedzialny jest też za drugi „interlude”. Te trzy „barowe” fragmenty są niewątpliwie ciekawe. Potem płyta zaczyna się jakby na nowo. Niestety, jak dla mnie, nazbyt ckliwie. Co gorsza kolejne dwie kompozycje są długie i właściwie słuchając ich czeka się na jakąś odmianę, albo odpada. Ja raczej przeskakuję na „Paris, Texas”, bo choć bardzo nie odbiega od wcześniejszej formuły, jest po prostu wdzięczne i zgrabnie zamknięte w dwukrotnie krótszym czasie. Ładnie się też rozwija kolejny utwór, w którym swój wkład artystyczny ma ceniony pianista i kompozytor Riopy.
Singlowy potencjał ma numer z udziałem poważanego w alternatywnych kręgach artysty firmującego swoje płyty jako Father John Misty. „Let The Light In” to przyjemna americana na dwa głosy i ze smyczkowym podkładem. Ale pociągnięcie tej artystycznej formuły w „Margaret” znów zaczyna nieco nużyć. „Fishtail” próbuje wnieść jakiś nowy klimat w podkładach, ale całość nie przekonuje. Życie wraca dopiero w ostatnich dwóch nagraniach. Najpierw w nieprzypadkowo nazwanym kawałku „Peppers”, który uważam za jedno z fajniejszych nagrań Lany w ogóle. A potem w „Taco Truck x VB” przywołującym singiel „Venice Bitch” z 2019 roku. Jakże żałuję, że dopiero w tych dwóch nagraniach jest tyle zmysłowej pikanterii. Zatem po małym odchudzeniu tej płyty, byłbym naprawdę zadowolony, a tak mam chwile w których się wyłączam. Oczywiście Lana Del Rey jest zjawiskiem artystycznym i niebanalną osobowością. Doceniam jest styl, pomysł i kreację. Nie mogę jednak ukryć, że czasem się przy niej trochę nudzę.