The Damned zawsze był w drugiej linii popularności. Niby wydał pierwszego punkowego singla, ale to Sex Pistols i The Clash byli na ustach wszystkich. Gdy na początku lat 80. przybrali gotyckie szaty, znaleźli się w cieniu The Cure i Siouxsie and The Banshees. Próba łagodzenia brzmienia zaowocowała kilkoma singlami na listach przebojów, ale albumy do brytyjskiego TOP 10 załapały się dopiero w ostatnich latach. Niewątpliwie zespół zawsze miał potencjał i charakter. Jego korzenie sięgały glam rocka (załapali się jako suport na ostatniej trasie Marca Bolana i T.Rex), ale też The Beatles (na pierwszym singlu znalazł się cover „Help”, a i przy pracy nad najnowszym albumem zachwycali się aranżami Czwórki z Liverpoolu). W swoim mrocznym odcieniu odwoływali się do wytwórni Hammer i londyńskich historii z dreszczykiem. Nie obca była im też fascynacja muzyką psychodeliczną, a przy pracy nad drugą płytą marzył im się Syd Barret w roli producenta (i pomyśleć, że w tamtym czasie Johnny Rotten paradował w koszulce z napisem „I hate Pink Floyd”). Atutem zespołu był zawsze jego wokalista – Dave Vanian, który potrafił panować nad głosem jak prawdziwy aktor. U jego boku od początku był Captain Sensible – gitarzysta, a od lat 80 także basista Paul Gray. Zmieniali się natomiast perkusiści – na nowej płycie debiutuje w tej roli Will Taylor, a składu dopełnia klawiszowiec skrywający się pod pseudonimem Monty Oxymoron. Album „Darkadelic” jest drugim wydawnictwem po powrocie The Damned do grania. Płyta „Evil Spirit” (2018) była obiecująca. W ub. roku zespół reaktywował się nawet koncertowo w oryginalnym składzie z lat 70. Na nowej płycie postawili na dawną energię, nutę mroku i psychodeliczną swobodę. Udało im się skomponować kilka naprawdę nośnych tematów na miarę co najmniej czasów „Strawberries”. W singlowym „The Invisible Man” mamy mieszankę Suede z The Stranglers, ale z pewnym odcieniem żartobliwej rubaszności. „Bad Weather Girl” to piosenka ze świata grozy, ale z wykopem godnym The Ramones. Ciekawy jest kolejny singiel „You’re Gonna Realise” w którym pobrzmiewa jak dla mnie Faith No More z czasów „The Real Thing”. Ale i tak najbardziej podoba mi się singiel „Beware of The Clown”, wyjęty jakby z płyty „Phantasmagoria” – największego przeboju grupy z lat 80. „Western Promise” to z kolei mocno romantyczny kawałek. Tuż po nim jest „pogrzebowy” numer „Wake the Dead”. Nie brak na tej płycie różnego rodzaju archaizmów stylistycznych i brzmieniowych, ale rzadko kiedy one drażnią. Ja bym oczywiście odrzucił kilka gitarowych solówek, ale liderzy The Damned chowali się przecież w latach 70. Prawdziwie art-rockowy posmak ma finałowy „Roderick” z teatralnym chórkiem, pianinem, trąbką i skrzypcami. Nie trzeba The Damned brać całkiem poważnie, ale też szkoda byłoby odłożyć ich do szuflady i zapomnieć. Oni wciąż mają swój urok, a brak szczególnych oczekiwań dodatkowo działa na ich korzyść.